Węzeł Pyskowice: wachlarzówka

Pyskowicka hala wachlarzowa to już symbol znany każdemu miłośnikowi kolei. Wybudowano ją w latach 1900-1902, potem sukcesywnie rozbudowywano, aż w latach 30. liczyła 18 stanowisk. Jest częścią kompleksu kilkunastu obiektów kolejowych budowanych tu w różnych okresach działalności węzła – od mniej więcej 1880 roku., gdy wybudowano pierwszy dworzec dla linii w kierunku Łabęd i Biskupic, po obiekty z połowy lat 60. XX w. stawiane dla obsługi kolei piaskowej, która dociera tu już nie tylko z Dzierżna, ale także z nowo otwartej kopalni w Kotlarni. Nad wachlarzówką góruje wieża ciśnień, od ulicy Piaskowej widoczne są budynki administracyjne i noclegowni, wewnątrz kompleksu wagonownia i magazyny. Prawie wszystko w kompletnej ruinie. W styczniu 2006 roku pod ciężarem śniegu runęła część dachu nad halą. Gruz posprzątano cztery lata później, dachu nie odbudowano. Parowozy i wagony stoją na zewnątrz. 



Wszystkim opiekuje się Towarzystwo Ochrony Zabytków Kolei i Organizacji Skansenów, grupa miłośników, społeczników, pasjonatów, którzy z własnej kieszeni łożą na remont zabytkowego taboru. I być może dlatego już ponad dwadzieścia lat, bo od roku 1998 na miejsce to mówi się potocznie „Skansen”, ale prawnie nic takiego tu nie funkcjonuje, choć taki właśnie napis znajdziemy wchodząc na teren kompleksu schodami między mostami nad ulicą Piaskową. Co jest zatem nie tak? Schemat jest dość prosty. W skrócie – teren jest własnością PKP, które z chęcią oddałaby go Stowarzyszeniu za złotówkę, ale zgodnie z prawem zrobić tego nie może. Może jednak za tę samą złotówkę oddać go miastu, które później mogło by przekazać go dalej Stowarzyszeniu. Ale miasto nie chce ani tego terenu, na którym większość budynków nadaje się pomału już tylko do wyburzenia, ani w ogóle skansenu w rozumieniu instytucji historyczno-kulturalnej. Ból dupy pyskowickich radnych bierze się stąd, że w kasie miasta nie ma chajsu ani na utrzymanie nieruchomości, ani dofinansowywanie jakiejkolwiek działalności, która miałaby tam powstać, choćby wypromowała miasto na cały świat. Obawa o zarzut niegospodarności to druga pinezka w tyłku, bo już nie tylko samo miasto, ale nawet marszałek województwa, który w sprawie mógłby pośredniczyć, boją się oddać teren ludziom, którym – cytat – „…może się to kiedyś znudzić i co dalej?”. Innymi słowy nikt nikomu nie ufa, miasto ma swoje priorytety, a zabytkowy kompleks wraz ze zgromadzonym taborem niszczeje z roku na rok coraz bardziej.     





Stowarzyszenie ma pod górkę coraz bardziej. Niecały rok temu KP Kotlarnia Linie Kolejowe zaczęła rozbierać torowiska wzdłuż likwidowanych linii, które m.in. w związku z zamknięciem ostatniej kopalni w Zabrzu stały się nierentowne. Sprawa otarła się o lokalne media. Na łamach Nowin Zabrzańskich wypowiada się jeden z członków TOZK: „Dokonano jej za naszymi plecami. Prowadziliśmy rozmowy o ich przejęciu i gdy pertraktowaliśmy, rozpoczęła się ich likwidacja. Tymczasem mieliśmy konkretny plan na ich zagospodarowanie. Nie jesteśmy bandą szaleńców, z głowami nabitymi mrzonkami. Mamy sprawny parowóz, zabytkowe wagony, a większość członków Towarzystwa to osoby zawodowo związane z koleją. Chcieliśmy uratować to, co zostało z dawnej, największej, niezależnej od narodowego przewoźnika kolei w Europie”.





Ta cytowana powyżej „niezależna od narodowego przewoźnika kolej” to oczywiście kolej piaskowa uruchomiona tu w roku 1913. To na fundamencie tejże działalności Pyskowice stają się miastem o znaczeniu węzłowym nie tylko w ruchu pasażerskim, ale przede wszystkim towarowym. Ruch jest znaczny: z lasów lublinieckich na węzeł zjeżdża drewno dla kopalń, z kopalń w Zabrzu, Bytomiu i Gliwicach węgiel jedzie na zachód, z hut w Łabędach i Biskupicach stal wędruje w głąb Niemiec. Gdy wybucha I wojna światowa węzeł staje się miejscem przesiadkowym. Po 1922 roku Pyskowice są jednym z najważniejszych punktów na kolejowej mapie Niemiec. 25 kilometrów dalej, za nowo powstałą granicą, w Tarnowskich Górach pracował już inny węzeł obsługujący największą w owym czasie magistralę węglową w kierunku Gdyni. Tyle tylko, że to właśnie Pyskowice w tym czasie dysponowały najnowocześniejszą infrastrukturą, w której skład wchodziła właśnie rzeczona parowozownia.


Historia jednak nie była łaskawa dla pyskowickiego węzła i parowozowni. Po II wojnie światowej Pyskowice zostały ze swoją koleją piaskową, która od 1951 roku całkowicie zarządzana była przez scentralizowany podmiot w postaci Przedsiębiorstwa Materiałów Podsadzkowych Przemysłu Węglowego z siedzibą w Katowicach. Całkowicie na znaczeniu stracił transport towarowy – teraz węgiel i stal jechały w drugą stronę, w stronę ZSRR. Oczywiście w tym celu przekuto rozstaw torów na 1520 mm. Mniej ważny stał się też piasek podsadzkowy. Fedrowanie na zawał zwłaszcza w latach 70. było  czymś absolutnie normalnym, a efekty takiej działalności ujawniły się długo potem. Przykład: bytomska dzielnica Karb. Stacja umarłaby może i wcześniej, gdyby nie uruchomienie kopalni w Kotlarni, ale to też tylko nieco ponad dwie dekady między latami 1965-1987, gdy pomału wycofywano z użytku tamtejsze parowozy zastępując je maszynami spalinowymi.   

Każdy ma swoją wersję historii i każda z nich jest prawdziwa. Tymczasem obecny stan tej wspaniałej historii ma się bardzo źle. Budynki to kompletne ruiny. W każdy słoneczny weekend pojawia się tam jakiś amator historii kolei czy niecodziennych fotograficznych plenerów. Witany jest przez pana ochroniarza z wesołym kundlem u nogi. Teren jest zamknięty, ale czasem można sobie zerknąć zza wysokie kratownice bram obite przesiąkniętymi deszczem deskami. Można wtedy zobaczyć cząstkę tego wspaniałego świata, który z dnia na dzień ucieka coraz dalej. Udało mi się bez skrępowania przemierzyć dawne hale i pomieszczenia tej wspaniałej budowli. Było niesamowicie.





















I jeszcze na koniec ten niezapomniany moment, gdy „patrzy” na Was ten piec. Pan Piec. Nie wiadomo: bać się, czy śmiać.


Przedostatni przystanek mej tułaczki to zabudowania dworcowe za ulica Piaskową. Będzie ciekawie, obiecuję.