Domy złe w dolinie Odry / Część 1

Tegoroczna wędrówka przypadła na miejsce niezwykłe, usiane opuszczonymi i zapomnianymi przez ludzi domami i starymi gospodarstwami stojącymi samotnie wśród bezmiaru pustkowia małej miejscowości w dolinie rzeki Odry. Udając się w tę niesamowitą podróż, wcześniej zaplanowaną i skrupulatnie rozrysowaną na elektronicznej mapie, nie mogłem spodziewać się, że będzie ona tak fascynująca, pouczająca, a niekiedy wręcz niebezpieczna. Domy złe bowiem niekiedy potrafią przerazić swą kompletnością, choć stoją dziesiątki lat bez opieki, nadal znajdujemy w nich sporą część życia ostatnich mieszkańców, ich zdjęcia, rzeczy osobiste, dokumenty, meble… dusze! Mam wrażenie, że w tej wędrówce trafiłem pierwszy raz w swoim życiu na taki właśnie dom. Spędziłem w nim trzy godziny, coś wyraźnie mnie tam trzymało, a jednocześnie budziło podświadomy lęk przed każdą następną minutą, przed każdym następnym krokiem, przed każdym zdjęciem. Dziś, w chwili, gdy piszę ten tekst, mija miesiąc od tamtej wizyty, a ja nadal czuję, jakbym poza mnóstwem zdjęć, nieświadomie wyniósł z tego domu ze sobą coś jeszcze… Coś bardzo niedobrego, niepokojącego, coś, co definiuje dlaczego przez tak wiele lat nikt nie odważył się doszczętnie spenetrować tego miejsca i obrócić je w ruinę, z jakich znane są w większości domy złe…



Moja włóczęga przypadła na dwa weekendowe dni, 26 i 27 maja. Na mapie wyznaczyłem sobie 12 punktów, które z widoku satelity Gógla uznałem za obiekty opuszczone. W tym widoku za priorytetowy wyznacznik biorę zawsze dwa elementy: dachy – ich stan lub ich brak oraz otoczenie – wysokie zarośla i drzewa rosnące tuż przy murach. Nie przez przypadek w tym roku podążyłem szlakiem w dolinie Odry. Powódź z 1997 roku zostawiła tu trwałe ślady, nie tylko w pamięci ludzi, ale przede wszystkim w ich życiowej przestrzeni. Wiele gospodarstw nie podniosło się po kataklizmie, do zalanych i zniszczonych domów nigdy nie powróciło już życie. Gdy w wzdłuż Odry rozpoczęto budowę wałów przeciwpowodziowych, niektóre gospodarstwa znalazły się po ich wewnętrznej stronie. Te domy stanowią teraz niemalże epickie pomniki, nikt ich nie wyburzył, ale i nikt już w nich nie zamieszka. Każda bowiem kolejna fala na Odrze naraża je na nieuniknione zatopienie. Opolska wieś z trudem unosi ciężar powodzi sprzed ponad dwóch dekad. Wyludnia się. Znaleźć tam można wąskie asfaltowe dróżki, przy których na kilka napotkanych domostw, zaledwie jedno, dwa są zamieszkałe. Reszta to otoczone letnią porą wysokimi zaroślami pustostany. I wydawać by się mogło, że taki obraz rzeczywistości jest idealny dla ludzi mi podobnych, ciekawych, czasem głupio odważnych. Okazuje się, że może być odwrotnie i naprawdę nieprzyjemnie, choć przecież rzecz dzieje się na rozgrzanym słońcem pozornie bezpiecznym odludziu.  


Dom zły 1: Ciemna stolarnia.
Długi, parterowy, otoczony strzelistymi sosnami dom, z którego zaledwie zewnętrzna, przybielona, pozbawiona okien ściana wychodzi na polną drogę i zdradza jego obecność. Wejście na podwórko prowadzi przez wyrwę w żywopłocie. Przeciskam się tu i ówdzie boleśnie raniąc nogi – taka jest często cena przedostania się do frontowych drzwi. Te stoją lekko uchylone zachęcając do wejścia. Większe okna przesłonięte są dyktami i kawałkami mebli, mniejsze zasłaniają zarośla, wewnątrz panuje półmrok. Ten towarzyszy mi  przez cały czas, a im głębiej się zapuszczam, tym staje się ciemniej. Zdjęcia doświetlam latarką i być może tylko dlatego coś na nich widać. Pokoje zawalone są zdewastowanymi meblami, a w pomieszczeniu, które pełniło funkcję kuchni, znajduję bardzo starą lodówkę o niesamowicie grubych ścianach. Prawdziwy rarytas. Już od frontu wita mnie zarzucony różnymi urządzeniami ganek. Wśród nich stara waga – kolejny relikt przeszłości. Na stole stoi niekompletna porcelana, dość powszechne znalezisko w domach złych, ale zawsze cieszące oko zwiedzającego. Przemierzając dość ciasne korytarze docieram do pomieszczenia, które najprawdopodobniej pełniło rolę warsztatu stolarskiego. Potykam się o ciekawe drewniane pudło leżące na podłodze. Z naklejki dowiaduję się, że znajdowały się niegdyś w nim składane modele do nauki rysunku technicznego. Pomieszczenie zapełnione jest dużą ilością drewnianych desek. W rogu leży stylowa szafka na buty, obok stoi szeroki stół, pod ścianą dość oryginalne metalowe krzesło. Wszystko to zaś zatopione w ciemnościach rozświetlanych jedynie przez wąską wiązkę światła z uchylonego okienka. Po grubości kurzu na rozłożystych pajęczynach widać, że miejsca tego dawno już nikt nie odwiedzał. Jest to skromny, dobrze zachowany, niezbyt naruszony zębem czasu domek z poddaszem, na które nie udało mi się znaleźć wejścia. Na podwórzu stoi rozsypująca się stodoła ponownie wypełniona mnóstwem desek. Spokój i cisza przerywane są jedynie odgłosem much i pszczół, które w międzyczasie zasiedliły jedno z bardziej zrujnowanych pomieszczeń. 



















Dom zły 2: Z krzyżem na szczycie.
Tak naprawdę moja przygoda z domami złymi w tej okolicy ma początek właśnie tu. Gdy dwa tygodnie wcześniej jechałem boczną drogą do mauzoleum w Sławikowie, zrobiłem zdjęcie szczytowej ściany zatopionego w zbożu domu. Dopiero po powiększeniu zdjęcia zorientowałem się, że mam do czynienia z niezwykłej urody obiektem z zawalonym dachem i mocno naruszoną konstrukcją. Ten dom był inspiracją do wytyczenia szlaku, którym podążyłem. Gdy tam dojechałem, okazało się, że znajduje się on na posesji otoczonej posztukowanym płotem i zamkniętej dość wysłużoną bramą. To małe gospodarstwo z pozoru wygląda na opuszczone, ale dość „młoda” kłódka i niesfatygowana siatka u frontu wyraźnie wskazują, że jednak ktoś pełni pieczę nad tym miejscem. Na przedpolu domu świeżo zasadzone rabatki warzywne rozwiewają wszelkie wątpliwości. Ograniczam się więc do kilku zdjęć z zewnątrz poniekąd uznając też, że atrakcyjność dość mocno zniszczonego domu nie jest warta naruszania cudzej własności uwierzytelnionej kłódką i płotem.






Dom zły 3: Coś niepokojącego.
To ten dom poniekąd stał się symbolem tej tułaczki. To on po części jest już bohaterem na samym wstępie. Ukryty na uboczu z dala od drogi i innych zabudowań, chowa się wśród roślinności tak gęstej, że wręcz niemożliwej do przebycia. Zaledwie frontowa ściana pozostaje odsłonięta. Stare drewniane okna i szczyt dachu zwieńczony stylowym wykończeniem nie pozostawiają nawet cienia wątpliwości, że wewnątrz kryje się coś o wiele wspanialszego. Nie mogłem się pomylić. 






Tym razem ceną przebrnięcia przez gąszcz pokrzyw sięgających tułowia są bolesne poparzenia na jakiś czas niemal kompletnie paraliżujące moje nogi. Tylko adrenalina równoważy toksynę kwasu mrówkowego, który teraz zaczyna krążyć w żyłach. Nie lada wyzwaniem okazuje się wdrapanie na ganek przywalony drewnianą konstrukcją. Zewsząd wychodzą zardzewiałe gwoździe, na ziemi piętrzą się ostre kawałki dachówek. Gdy jednak ostrożnymi ruchami omijam tę przeszkodę, ukazuje mi się widok rozwartych na oścież dwuskrzydłowych drewnianych drzwi, za którymi kryje się dokładnie to, czego oczekiwałem – dom z przeszłością wyrażoną w zachowanych tu przedmiotach. Najpiękniejsze domy złe definiuje to, co potrafimy w nich znaleźć poza ogołoconymi ścianami pomieszczeń. Ten dom jest tego najlepszym wyrazem.





Plan domu jest dość ciekawy: od wejścia na prawo znajduje się duży, przestronny i jasny pokój, za nim wąski pokoik prawdopodobnie dziecięcy, z niego po schodku można dostać się do bardzo małej sypialni, którą niemal w całości zajmuje rozłożyste drewniane łóżko; z tej sypialni znów kolejnymi drzwiami wychodzimy do przedpokoju, po lewej stronie znajduje się wejście na poddasze, pod nim zejście do piwnicy; na lewo wchodzimy do kuchni, która podzielona jest na dwa pomieszczenia; potem wąskim korytarzem dochodzimy do wąskiej komórki być może będącej łazienką, za nią znajduje się już schowana w czeluściach część gospodarcza z dość dużym bojlerem i przegrodą na węgiel. 

W dużym pokoju wita mnie bezręka laleczka. Mocno zniszczona przez wilgoć podłoga trzeszczy przy każdym kroku. Wewnątrz stoją szafy i komody z mnóstwem ubrań i przedmiotów codziennego użytku. Większość z nich nie ruszana od lat. Po znalezionej w meblach i po części porozrzucanej garderobie można domniemywać, że mogło tu mieszkać sporo dzieci, po obrazku z pierwszej komunii wiszącym w sypialni wiadomo na pewno, że wśród nich była jedna dziewczynka.





Szczególnie magicznie wygląda prawie nienaruszone drewniane łoże w kwadratowej sypialni. Bardzo rzadko zdarza się spotkać taki widok. Nad łóżkiem rozciąga się łukowy ceglany strop, który dodatkowo nadaje charakteru temu pomieszczeniu.





W kuchni odnajduję wspaniale zachowaną komodę. Panuje tam spory harmider wskazujący, że przetoczyło się przez nią wielu ciekawskich gości, a jednak nadal pozostało w niej naprawdę dużo przedmiotów. Mnie szczególnie zainteresowały stare pocztówki wysyłane z Niemiec. Ostatnia z nich w 1990 roku. Po opakowaniach widać, że nie mieszkała tu rodzina pozostawiona sama sobie bez pomocy z zagranicy. Z pozoru nie mógł to być w mojej ocenie dom ludzi ubogich. Kawa Nescafe, margaryna Rama, czekoladowe ColaCao, olejki do ciasta Dr. Oetkera – szeroki asortyment niemieckich produktów będących za czasów mojej młodości niedostępnymi przedmiotami pożądania. Tu jest to wszystko i to w nienaturalnym wręcz nadmiarze. I wobec takich odkryć rodzi się teza, że o ile domem tym nie wstrząsnęła jakaś poważna tragedia, to jego mieszkańcy po prostu wyemigrowali na zachód. Niepokoi niestety ilość pozostawionych tu rzeczy, ale czy historia nie zna takich przypadków? Pierwszy z brzegu mój dziadek Leon, który w 1991 roku z walizką w jednej ręce i parasolem w drugiej wyjechał na zachód Niemiec i przez resztę swojego życia nawet się nie obejrzał za pozostawionym tu w Polsce majątkiem. Tak mogły się mieć sprawy i w tym przypadku, kto wie?





















Po obejściu części parterowej podejmuję decyzję, że wejdę na poddasze. Decyzja ta nie była łatwa, bo schody tam prowadzące w części są już zawalone. Za chwilę okazuje się, że cała reszta trzyma się mocno i potrafi unieść mój ciężar. Bez problemu dostaję się na strych. Magia tego miejsca ożywa jeszcze raz. Serce zaczyna bić mocniej, bo oto znajduję się w przestrzeni usłanej niezliczoną ilością niesamowicie starych sprzętów, mebli, butelek, ubrań, koszy, walizek… 












Pośród zniszczonego sprzętu elektronicznego odnajduję część starego radia lampowego. To niezwykłe znalezisko, gdyż lampy ostatni raz widziałem w radiu mojej zmarłej babci, gdy miałem nie więcej niż siedem lat. Bardzo ucieszył mnie tej widok i fakt, że mogłem go zachować na zdjęciu, choć to wyszło nieco zamazane.



Nie mam się czego obawiać, ceglana podłoga jest stabilna i w żadnym miejscu nie nosi śladu zmęczenia. To poddasze stanowi tak niesamowity plener zdjęciowy, że nie potrafię spokojnie się po nim poruszać. Ale i tam właśnie dopada mnie to dość dziwne uczucie bardzo wyraźnego niepokoju. Gdzieś w rogu odnajduję dziecięce łóżko zasypane dziwnymi szmatami, kartonami i ubrankami. Obok stoi otwarta szafa. Wszędzie ubranka, takie jak pamiętam z własnego dzieciństwa. Gdzieś w oddali ujadają psy, nie wiem czy z powodu mojej obecności, ale nastaje taki moment, w którym fascynacja i ciekawość ustępują miejsca niczym nie wywołanemu przerażeniu. Powietrze staje się gęste i ciężkie, na poddaszu oświetlonym przez dziury w dachu zapada półmrok, słońce zostaje przesłonięte przez jedną z nielicznych wtenczas chmur wędrujących po niebie. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego pośród tej nastałej ciemności jedynym oświetlonym miejscem było to łóżko. Niemal kontur w kontur. Ujadające psy przestają szczekać, nie słyszę też ptaków. Nastaje tak absolutna cisza, jakiej wcześniej chyba nigdy nie doznałem. Robię zdjęcie i aparat gaśnie, ekran wypełnia czerń, wyłącza się bez powodu nie chowając obiektywu. Spoglądam w tę czerń czekając na jakąś reakcję. Nic się nie dzieje. Nie mogę tam zostać ani chwili dłużej, z duszą na ramieniu powoli omijając rozrzucone przedmioty kroczę do zejścia trzymając w dłoni aparat. Znów ostrożnie omijam zawalony dach ganku, chwytam rower porzucony w gęstwinie pokrzyw i z wielkim trudem wydostaję się na drogę. Powietrze jest gorące, słońce pali ziemię, z oddali znów słyszę ujadanie psów. Aparat ma włączony wyświetlacz. 


Czy wyobraźnia spłatała mi tego dnia figla? Nie, coś się tam wydarzyło i nie jest to mój wymysł, piszę o tym świadomie przez miesiąc zastanawiając się, czy warto się w ogóle tym z kimkolwiek dzielić. Opuściwszy dom zły pojechałem w swoją stronę. Emocje opadały z każdym kilometrem. Siedząc nad butelką ambrozji na stawach uznałem, że chyba nastał czas, by porzucić domy złe. Tego dnia coś mnie wystraszyło i nie było to coś, co znałbym już wcześniej, a przecież w nie jednym takim domu już bywałem. A może właśnie w takim jeszcze nie byłem?  W domu złym nie tylko z nazwy!

Postanowiłem dokończyć misję następnego dnia i tym samym zerwać przynajmniej na jakiś czas (o ile nie zerwać już na zawsze) z tułaczką po tych domach. W niedzielę ponownie ruszyłem w dolinę Odry, tym razem na wschód. I znów okaże się, że nie będzie mi dana spokojna tułaczka wśród bezludzia. Tym razem to właśnie z ludźmi i z ich psami przyjdzie mi spędzić dużą część tego gorącego dnia. O tym napiszę jednak w następnym poście, do przeczytania którego zachęcam już dziś. 

Trip: 26.05.2018
Dystans: 127.67 km