Domy złe w dolinie Odry / Część 2

Noc była niespokojna. Przy porannej kawie z kakao, jaką co dnia na rozbudzenie parzy mi Lena, naszła mnie refleksja, że sobotni incydent, jaki przytrafiał mi się w domu złym, był niczym innym jak tylko wyjątkową sekwencją zdarzeń, którą przy moim zmęczeniu upałem, wyjątkową fascynacją odnalezionym miejscem i wyczerpaniu spowodowanym samą już drogą w dolinę Odry mogłem podświadomie wyolbrzymić do rangi zjawiska paranormalnego. Po dłuższym wypoczynku przemówił zdrowy rozsądek i nieco bardziej trzeźwe spojrzenie na ogół sytuacji. Ostatecznie zdecydowałem się na domknięcie wcześniej ułożonego planu. Tym razem niedzielna wędrówka miała objąć domy złe zlokalizowane na południowy wschód od przeprawy w Utracie. 



Na mapce poniżej przedstawiam lokalizację odwiedzonych domów. Na zielono domy odwiedzone wewnątrz, ikonka czerwona to domy z różnych przyczyn zlustrowane jedynie z zewnątrz. Po kliknięciu krótki opis i fotencja. Tak dla dokładniejszego rozeznania w temacie.


Dom zły 4 / Dom zły 5 / Dom zły 11: Przywłaszczone przez przyrodę. 
Drugi dzień wędrówki muszę poniekąd opisać nie chronologicznie, jak miało to miejsce w pierwszej części mojej opowieści, lecz niejako tematycznie. Późna wiosna, całe lato i zapewne znaczna część jesieni absolutnie nie sprzyjają odwiedzaniu miejsc od lat opuszczonych. Choć osobiście bardzo podoba mi się zestawienie bogatej przyrody z wiekowymi ceglanymi czy kamiennymi ruinami, to niestety w wielu przypadkach, zwłaszcza jeśli chodzi o sam plener fotograficzny, taki układ nie służy odwiedzającemu zbyt dobrze. Budynki są tak spowite roślinnością, że niekiedy widać zaledwie zarys linii dachu, a przebrnięcie przez wysokie zarośla wymaga zwinnego władania maczetą. Oczywiście z zewnątrz trudno jest oceniać atrakcyjność interium takich domów, ale tej niedzieli postanowiłem sobie odpuścić w kilku przypadkach mając na uwadze bolesne poparzenia pokrywami i pogryzienia robactwa, jakich nabawiłem się poprzedniego dnia. Nie żebym się poddał od razu. Jednym ze sposobów torowania sobie przejścia wśród wysokich zarośli jest znane od czasów Kolumba kładzenie roweru i przygniatanie jego ciężarem nieprzebranej flory. Ale co, gdy pchnięty w gęstwinę rower ginie w niej, jakby został wrzucony do wody, a bujna roślinność ani przez moment nie poczuwa się do łagodnego ułożenia pod moje nogi? Niestety z takimi oto przypadkami spotkałem się tego dnia. Pozostało mi uwiecznić te domy z zewnątrz wierząc jednocześnie, że w środku nie było absolutnie nic, co było by warte karczowania zarośli sięgających czubka mej głowy.






Dom zły 7: Niepokojące pogłosy.
To miało być gospodarstwo, z którym już na etapie planowania wiązałem wiele nadziei. Z lotu ptaka plan opuszczonych murów wygląda niesamowicie. I równie niesamowicie wygląda w rzeczywistości, nawet jeśli mogę to powiedzieć tylko na podstawie tego, co udało mi się zobaczyć z ulicy. Stary budynek jest otoczony dosyć nową siatką i to był już znak, że po raz kolejny atrakcyjne, z pozoru od dawna opuszczone miejsce, ma nadal jakiegoś opiekuna. To jednak nic przy tym, co działo się gdzieś za gospodarczymi murami. Na kompletnie zarośniętym placu, dokładnie pośród tego gąszczu, stały trzy nie byle jakie limuzyny o lśniących dachach. Przez tak gęste i wysokie krzaczory nie  widziałem, jakie to były samochody, ale jako przedstawiciel branży motoryzacyjnej (moja skromność nie zna granic) mogę napisać wprost, że jeśli na ów dachach miały „rekinią płetwę”, czyli anteny pochowane w wyprofilowanej obudowie, to musiały to być maszyny z lepszej fabryki. Głośne rozmowy dobiegające skądś pośród sypiących się murów nie pozostawiały wątpliwości, że dziś zwiedzanie tych ruin nie będzie mi pisane. Poniekąd wtenczas nawet nie pomyślałbym o tym, o czym przyjdzie mi się dowiedzieć nieco ponad godzinę później. Pozostało kilka niemrawych fotek, zupełnie jednak nie oddających atrakcyjności tego miejsca.




Dom zły 6: Zbyt blisko rzeki.
Ten dom do spore gospodarstwo, którego też nie dało się obejść z powodu gęstej roślinności. Do środka wdarłem się przez okno. Ja i zapewne milion innych gości przede mną i po mnie. Dosyć nowoczesny dom jest miejscem częstych libacji i spotkań okolicznościowych. Znajduje się on po wewnętrznej stronie wału przeciwpowodziowego, więc raczej nie dziwi fakt, że jest opuszczony. Od „wejścia” wita nas nie tak stara meblościanka, która właściwie pod kątem jakiejś tam atrakcyjności przyćmiewa znacząco znaleziska z innych pomieszczeń. Ogólnie miejsce dość „wycyckane”, splądrowane, bezmyślnie zdewastowane, bez charakteru, niczym nie podobne do domu złego z wczorajszej wizyty.







Był to jeden z tych domów złych, do którego natura wręcz wchodziła. Dosłownie.


Dom zły 9: Psy i ludzie.
Dalsza droga do najbardziej skrajnych domostw usytuowanych w przysiółku Jama miała prowadzić wzdłuż wzniesienia wału na Odrze. Przejechawszy jakieś dwa kilometry znalazłem się na pustkowiu. Na horyzoncie rozpościerało się dość obszerne gospodarstwo, na którego przedpolu dostrzegłem dwa głośno ujadające i wolno biegające psy. Te oczywiście zauważyły mnie znacznie wcześniej, a że teraz będąc kilkadziesiąt metrów od płotu stałem się obiektem ich bezwarunkowego zainteresowania, postanowiłem porzucić koncepcję przedostania się na wschód tą właśnie drogą. Tyle że obróciwszy rower w kierunku powrotnym moja osoba w postaci skromnego rowerzysty stała się dla ów psów obiektem polowania, przy czym aktywnością wykazał się jedynie sporej wielkości wilczur, który ruszył w moją stronę. Nie wiem, skąd w tym momencie w mojej głowie zrodziła się tak niesamowicie trzeźwa myśl, żeby w ogóle nie uciekać, bo przecież teraz dopiero byłbym łakomym kąskiem. Zsiadłem z roweru, oparłem się o ramę tylko pozornie odgradzając się od nadbiegającego psa i… wyciągnąłem aparat, by zrobić mu zdjęcie. Czy moje pokolenie i pokolenia ode mnie młodsze mają już tak zryte berety filozofią social media, że każdy stan zagrożenia musi być według nas obiektem zapisanym w postaci fotki albo filmu w celu dzielenia się z innymi? Nie wiem, za to wiem, że taka pseudo postawa tego popołudnia być może uchroniła mnie przed poważnym pogryzieniem. Rosły wilczur zdębiał, gdy zobaczył, że ani śmię przed nim umykać. Wręcz przeciwnie. W jednej ręce trzymałem aparat, opierając opasły brzuch na ramie drugą rękę wyciągnąłem w jego kierunku. Przywołałem go radośnie. Po chwili byliśmy zaprzyjaźnieni. Po kwadransie wspólnej zabawy mogłem jechać dalej.



Dopisało mi wyjątkowe szczęście, że trafiłem na wydawać by się mogło w miarę ułożonego psa. Postanowiłem jednak pojechać na Jamę drogą alternatywną z obawy, że tyle szczęścia nie będę miał już z drugim psem. I właśnie wtedy w drodze powrotnej rzucił mi się w oczy dom zły, którego nie uwzględniłem na mojej mapie. Małe gospodarstwo złożone z niewielkiego budynku mieszkalnego i skromnej szopy. Z zewnątrz wszystko wskazywało, że mam do czynienia z kolejnym świetnym plenerem zdjęciowym. Wyrwana brama, a potem wyłamane drzwi do domu wskazywały, że raczej nikt mnie stąd nie pogoni. Bardzo się pomyliłem.





O tym, że ten dom zły nie do końca jest pozostawiony sam sobie, zorientowałem się dopiero wtedy, gdy znalazłem się wewnątrz. Jak na opuszczony był aż nazbyt bogato wyposażony. Co prawda panował tam klasyczny bałagan, ale liczne sprzęty, którymi były usiane wszystkie pokoje, wyraźnie niepokoiły. Dom sprawiał wrażenie, jakby zorganizowano w nim magazyn starych, niepotrzebnych rupieci. Nieznana mi dotąd maszyna stojąca na środku pokoju służąca prawdopodobnie do ubijania pierza w poduszki i kołdry czy dwa wiekowe rowery to tylko nieliczne przykłady gratów, których obecność budziła dość uzasadnione obawy, że jestem mimowolnym gościem czyjejś nie do końca zadbanej nieruchomości. Wątpliwości rozwiał wyzerowany i świeżo zaplombowany licznik prądu, który w pewnym momencie rzucił mi się w oczy. Zanim to jednak nastało, pokręciłem się trochę pstrykając liczne foty pod okiem starszego jegomościa i Matki Boskiej patrzących na mnie z zawieszonych na ścianach obrazków.










Gdy szykowałem się do wyjścia usłyszałem zbliżający się samochód. Na takim pustkowiu byłem pewny, że ten zmierza dokładnie w miejsce, które właśnie miałem zamiar opuścić. Nie myliłem się. Pod bramą stał wiekowy volkswagen, a wewnątrz dwoje starszych ludzi wyraźnie zaniepokojonych moją obecnością. Szczęście uśmiechnęło się do mnie po raz drugi, bo w przeciągu dosłownie pięciu sekund ze zwyczajnego penetratora cudzych włości stałem się zamożnym klientem zainteresowanym kupnem tej właśnie nieruchomości. Nie pytajcie mnie jak to się dzieje, że człowiek w chwili głębokiego stresu jest w stanie wymyślić rzecz tak abstrakcyjną, ale na same tylko słowa, że „szukam jakiegoś domu do remontu w tej okolicy, nie wiem, jak skontaktować się z potencjalnymi właścicielami gruntów, bo gmina Cisek chroni ich dane osobowe, więc jeżdżę i oglądam co jest” ludziom tym zaświeciły się oczy, a ja urosłem do rangi człowieka, który potencjalnie za chwilę mocno podreperuje budżet domowy moich rozmówców. Starsze małżeństwo przedstawiło się jako właściciele posesji. O mojej obecności poinformowała ich sąsiadka, jak się okazało właścicielka wspomnianych powyżej psów. Łagodzenie dość niezręcznej sytuacji (nie mam w zwyczaju naruszać cudzej własności), szło mi naprawdę wzorowo. Państwo na przemian opowiadali mi mrożące krew w żyłach historie związane z tutejszymi opuszczonymi domami. Jak się okazuje po zapadnięciu zmroku na tym odludziu dzieją się rzeczy godne najlepszych kronik kryminalnych. Porwania, narkotyki, strzelaniny, policyjne obławy, mafijne porachunki – a wszystko to pod dachami tutejszych pustostanów. Gdy napomknąłem, że chyba właśnie część tego przestępczego świata ujawnił mi się w opisywanym wcześniej domu złym 7, starszy mężczyzna skinął głową – Wiemy o co chodzi – powiedział z wyraźnym niepokojem. I tak oto po jakiejś godzinie rozmowy z właścicielami domu, którego nawet nie było na mojej mapie odwiedzin, byłem szczęśliwy podwójnie: po pierwsze dlatego, że godzinę wcześniej nieświadomie uniknąłem spotkania z jakąś grupką przestępców; po drugie, że pomimo dość krytycznej sytuacji modelowo wręcz udało mi się uniknąć konsekwencji naruszenia zaniedbanej, ale mimo wszystko wciąż dozorowanej własności. I to udało mi się do tego stopnia, że starsze małżeństwo żegnało mnie z uśmiechem na twarzy, choć jeszcze trzy kwadranse wcześniej mieli mnie za dilera narkotyków, który chciał ukryć towar w ich szopie. Bo to nie pierwszy już raz, jak nas tu nachodzą – usłyszałem. Mnie za dilera…

Dom zły 12 / Dom zły 13: Zbyt blisko ludzi, jak na ten dzień.
Po tej pouczającej lekcji ruszyłem dalej. Entuzjazm opadł. Uliczka Jama, to ta, o której wcześniej pisałem, że na kilka domów, zamieszkały jest jeden, góra dwa. W tym przypadku konkretnie jeden, ale za to na sam widok kolejnych fur z Bawarii na takim odludziu odpuściłem sobie wszystko, co stało ruiną w pobliżu. Kilka zdjęć z zewnątrz bez parcia, by ku własnej zgubie zapuszczać się głębiej.




Dom zły 10: Piękno niedostępne emocjonalnie.  
Tymczasem po wewnętrznej stronie wału, który skutecznie zasłaniał przestrzeń między drogą a brzegiem rzeki ujawnił się ostatni z odwiedzonych przeze mnie dom zły. Piętrowy, mocno zaniedbany. Wejścia do niego strzegły nie tylko gęste zarośla, które dla odmiany mimo wszystko postanowiłem pokonać, ale także zamknięte stare drewniane drzwi. Wejść można było przez okno, ale nie wiedzieć czemu coś wyraźnie zniechęcało mnie do wizyty wewnątrz. Dużo negatywnych emocji, jak na jeden dzień – może właśnie to. Pstrykami kilka fotek z podwórza, bo nawet z tej perspektywy postawny budynek mieszkalny i równie dostojna szopa prezentują się godnie.









Dzień kończę tradycyjnie na stawach z butlą ambrozji. Można powiedzieć, że jak na z góry zaplanowany spokojny weekend, to miałem dwa dni absolutnego szaleństwa. Myślę jednak, że nastał czas najwyższy trochę oderwać się od tematu domów złych. Wiem, wiem… Teraz tak piszę, a gdy tylko nadarzy się okazja znowu będę z duszą na ramieniu spacerował po jakimś poddaszu. Ale co ja na to poradzę, że taki już jestem.

Trip: 27.05.2018
Dystans: 134.04 km