Dwanaście wiatraków i piaskownia

Sponiewiera mnie w tym roku niesamowicie. Szukam na satelitarnych mapach okolicy jakichś wyraźnych punktów odbiegających od nieostrego obrazu pól, lasów i prostokątnych dachów. Gdy natrafiam, szukam drogi i nie zważając na skwar, burze i zmęczenie kręcę w te odnalezione miejsca. Często z mapą schowaną tylko w głowie, nieco w drodze wspomagając się Góglem, kręcę z radością w te punkty tak obce, a tak w sumie niedalekie. I znów w oku satelity odbija się seledynowy kształt oczka wodnego otoczonego białą łuną piachu. Kolejna piaskownia? Na polach wokół pionowe maszty. Wiatraki? Czyżbym aż tak nie znał okolic Koszęcina, że mej uwadze uciekł tak wspaniały widok? Wyczekuję cierpliwie dogodnej aury i ruszam przed siebie uzbrojony w nowego Lumixa, miejmy nadzieję godnego następcy żegnanego niedawno w rozpaczy zasłużonego P60.



Trasa prosta, tradycyjnie lasem z Tarnowskich Gór do Kalet, a potem znów lasem kolejne 4,5 km do Strzebinia. Wspaniale ubita droga, szeroka i bez uskoków. Jedzie się szybko, choć w prażącym słońcu. Cień drzew obejmie ją dopiero wczesnym wieczorem. Za Strzebiniem kilka mozolnych zakrętów i gładkim asfaltem ukrytym wśród malowniczych górek dojeżdżam do Łazów – niewielkiej wioski, przez chwilę pomylonej przez Gógla z miastem nieopodal Zawiercia. Już tam rozpościera się widok wysokich masztów kręcących się swobodnie wiatraków.






Kieruję się na Babienice. Na polach trwają żniwa. Polna droga prowadzi pod same maszty. Ruch wielkich śmigieł tnie gęste, wilgotne powietrze. Słońce gra w chowanego; raz świeci mocno spalając złote kłosy zboża, raz kryje za kłębiastymi chmurami, a na ziemię spada nieprzyjemny półmrok.





Kieruję się dalej na wschód. Tu sieć dróg jest gęsta, wystarczy przekroczyć kolejny szlak ku Częstochowie, by znaleźć się w malutkiej Kamienicy. Ulicą Długą docieram do zalanych wyrobisk. Po jednej stronie ogromny akwen, zalew o stromych zboczach, po drugiej rozkopane doły z małymi zbiornikami. W jednym z nich seledyn. Słońce nadal bawi się odcieniami odbitych barw. Trudno dziś zrobić dwa jednakowe zdjęcia.










W oddali słuchać odgłosy pracy taśmociągu. Kopalnia wciąż działa. W głębokim dole trwa wydobycie i aż dziwi mnie, że mogę tak blisko podjechać. Nie ma płotów, barier, tabliczek zabraniających wejścia, nachalnych ochroniarzy. Teren jakby otwarty, przyjazny fotografowaniu. A może dziś uśmiechnęło się do mnie szczęście? 






Wracam. Prawie 60 kilometrów w jedną stronę przy temperaturze 28 stopni daje w kość. Wjeżdżam ponownie do Kalet, ale dziś, tak dla odmiany, omijam szerokim łukiem teren wyburzanej papierni. Od kiedy w sąsiednim budynku Wor-Paku zawalił się dach, na miejscu pojawiła się buda na kółkach z ochroną. Panowie mili, chętni do rozmowy, i choć mają do ogarnięcia tylko tę część obiektów od strony ulicy Powstańców Śląskich, to pilnie interesują się również „gośćmi” odwiedzającymi drugą część nieczynnego zakładu. Kalety równają z ziemią starą fabrykę, ale przy okazji zyskują naprawdę przyjemny obraz. 
Niedaleki staw rok temu przeszedł metamorfozę. Wokół wybudowano chodnik, przy którym postawiono drewniane wiaty z szerokimi ławami. Na wodzie umieszczono samonośne platformy, na których spokojnie można się rozłożyć do opalania. Miejsce stało się czyste i zadbane, choć po licznych butelkach i puszkach widać, że prawdziwe życie toczy się tu bliżej wieczora, może nawet bardziej po zmroku. 




Co jeszcze bardziej ciekawe w wielu miejscach Kalet pojawiły się samoobsługowe stacje do naprawy rowerów, co jest hitem na skalę województwa. I rzeczywiście w wąskim słupie kryją się najpotrzebniejsze narzędzia, jest też pompka i wysięgnik do powieszenia maszyny. Do tej pory natrafiłem na dwie takie stacje: w parku w Jędrysku oraz przy zalewie w Miotku.


I na koniec mały problem językowy. Wjeżdżając w Strzbiniu na wspomnianą już leśną drogę ku Kaletom trafiam na taką tabliczkę:



Nie daje mi spokoju ten przymiotnik „kalecka”, biję się z nim dalszą drogę. Przecież zakłady papiernicze były „kaletańskie”, a nie „kaleckie”. Zroesztą jak to brzmi? Sięgam więc do słownika i czytam, co następuje: „kaletański – od Calais, miasta portowego we Francji; port kaletański; Zatoka Kaletańska”. Potem sięgam do „Gwarka”, nr 34 z sierpnia 2015 i odnajduję tytuł: „Kaletański narkobiznes”, a rzecz się tyczy 20-letniego mieszkańca Kalet. Kalet, nie Calais we Francji! Węzeł językowy godny profesora Bralczyka. Temat chyba do ogarnięcia, a przynajmniej jest o czym myśleć do końca urlopu…


Trip: 05.08.2016
Dystans: 114.15 km