Zbrosławicki piach i beton

Kilka dni temu dysponując większą ilością życiowej czasoprzestrzeni wczytywałem się w różne blogi opisujące moją okolicę. Tę bliższą okolicę. Jest to dla mnie najprostszy sposób planowania sobie małych tripów, które też zakorzeniły się w mojej nomenklaturze jako „spacery rowerowe”. Był to też czas, w którym nadrabiałem blogowe zaległości i ściągałem pajęczyny ze stron dawno już nie odwiedzanych. Na jednej z nich znalazłem wpis intrygujący, niewiarygodny. Gdy zeszłego lata woziłem się między Górnym Śląskiem a ziemią opolską w celu zwiedzania tamtejszych kopalń wszelkich surowców sypkich, nawet bym nie pomyślał, że tuż za miedzą też do niedawna działała kopalnia sporych rozmiarów eksplorująca złoża piachu i żwiru mieszcząca się w Zbrosławicach wzdłuż nieczynnej linii kolejowej łączącej niegdyś Mikulczyce z Brynkiem. Wyczekałem odpowiedniej okazji pogodowej i wspierając się mapą jak zwykle zapisaną na twardym dysku w głowie, ruszyłem na szlak.



Dotarcie do zbiornika po wyrobisku kopalni nie jest trudne. W zasadzie wystarczy od Zbrosławic toczyć się po starym nasypie kolejowym. Na miejscu, jak to już przyjęło się w moich wyprawach, od frontu wita mnie szlaban i tablica (dość nowa), że to teren prywatny i zakazuje się… bla bla bla. Wjeżdżam.


Teren jest spory, sam zbiornik robi wrażenie. Na mapie wydawał się mniejszy. Woda czysta, w oczy rzucają się pływające ryby. Wokół cisza. Na zboczach urwiska kilka samochodów. Ludzie korzystający z upalnej wiosny otwierają zakurzone leżaki. Inni spacerują z psami. Prawdę mówiąc, gdyby nie wpis na blogu Krisa Beskidzkiego, okraszony pięknymi fotencjami i mapą, zapewne umarłbym w niewiedzy, że Zbrosławice też mają swoje seledynowe oczko. 






Pewną ciekawostką jest bardzo miły dla oka przekrój tamtejszego podłoża. Ponieważ z geologią mam tyle wspólnego, co z samochodami drogimi (jak śpiewał Kazik), to przypiszę mojej ciekawości poniższą fotę, o której nie mogę nic powiedzieć poza tym, że fajnie wygląda.



Objechałem zbiornik po dostępnych traktach. Wracając natrafiłem na nie rzucającą się zbytnio w oczy ścieżkę prowadzącą ostro w dół nasypu kolejowego. W ramach moich nieuleczalnych dyspozycji do zadawania sobie dziecinnych pytań pod tytułem „ciekawe dokąd to to prowadzi?” zjechałem krętymi serpentynami na sam dół. Wśród nieoliścionych jeszcze drzew ukazał mi się widok olbrzymiej bryły betonu, która po dotarciu na miejsce okazała się bunkrem, albo ściślej i dokładniej – schronem dla armaty przeciwpancernej R116a. I ponownie w formie miękkiej samokrytyki napiszę tylko tyle, że tego typu obiekty nie stanowią rdzenia moich zainteresowań i wypisywanie tu i teraz wszelkich zdobytych w sieci mądrości było by dla mnie po prostu bezmyślnym kopiowaniem czyjejś pracy. Dlatego w kwestii militarnych fortyfikacji odsyłam do wpisu Goofiego sprzed kilku lat, albo do tej jakże intrygującej strony poświęconej ów umocnieniom. Mnie trafił się obiekt odkopany w ramach działalności żwirowni. Po stanie zastanym powiedziałbym raczej obiekt pseudoartystycznie zmodernizowany. Bardziej niż ducha międzywojnia czuje się tu ducha mrocznych imprez. Swastyki i symbolikę SS namalowano tu bardziej dla zabawy, niż historycznego wydźwięku.







Miejsce wręcz wymarzone na letnie ognisko lub… przemyślane morderstwo. Od razu przypomina mi się radiowe słuchowisko „Sataniści z Rudy Śląskiej”, całkiem do niedawna (jeszcze przed „dobrą zmianą” w mediach) dostępne za free na stronie Polskiego Radia. Do tego wizualnie występują tam całkiem ciekawe zjawiska – nazwijmy to - krasowe: woda spływa z betonowych spoin tworząc wapienne tuleje odprowadzające krople. Fajne.



Ponieważ raczej nie zapuszczę się w ten rejon zbyt szybko, to walę sobie symboliczną słit focię tradycyjnie z kamienia. Jako że trip zdarzył mi się akurat w dniu osiągnięcia wieku chrystusowego, zdecydowałem się zapisać na matrycy aparatu mój wygląd w celach przyszłościowych, dla potencjalnych potomnych. 



Trip: 02.04.2017
Dystans: 63.44 km