Rezerwat Łężczok

Rezerwat Łężczok w moich weekendowych planach wypadowych pojawił się zupełnie przypadkiem. Zbyt często ostatnimi czasy zdarza mi się źle mierzyć siły na zamiary. I tak Łężczok zapisał się w kosmicznym zarysie zjechania jednego dnia od żwirowni w okolicy Kobylina, poprzez piaskownię w Budziskach, aż właśnie po rubieże Kuźni. Optymizm człowieka planującego taki trip przed ekranem monitora szybko gaśnie po wyruszeniu w trasę. Okazało się, że jeden dzień to za mało by zamknąć kwestię odwiedzin trzech „seledynowych oczek”. Wyjazd odbył się więc na dwie weekendowe raty, najpierw na północ, potem na południe od zalewu w Dziergowicach. Miejscem docelowym była niewielka żwirownia w miejscowości Babice, lecz z racji bliskości wspomnianego rezerwatu, nie szczędziłem sił, by zawitać i tam.


Niedzielny, słoneczny poranek sprzyjał dalekim planom wypadowym. Obrałem trasę nieco okrężną, gdyż od „Magdalenki” postanowiłem zajechać na sam koniec leśnego traktu kotlarskiego, czyli dość ciekawej trasy nr 6. Wyjechałem w parku obok klasztoru w Rudach, co trochę mnie zdziwiło, bo mapy Gógla rysowały całokształt nieco odmiennie. Jak zwykle w niedzielę klasztor był oblegany przez miliardy ludu, co sprawiło, że czem prędzej oddaliłem się w wyznaczonym wcześniej w aplikacji mobilnej kierunku. 


Na złość samemu sobie obrałem drogę wojewódzką nr 919, która dziurą stoi, ciągnie się przez nieskończoną ilość podjazdów i do tego prowadząc do miejsca pielgrzymkowego, zapchana jest lexusami i range roverami ludzi prawie już błogosławionych, przez samego świętego Krzysztofa namaszczonych – nie używając słów bluźnierczych – ludzi w swych pojazdach po prostu niebezpiecznych, nieobliczalnych, pier****iętych.

W tej nierównej walce o kawałek równej drogi między samotnym rowerzystą, a pielgrzymkową gangsterką w klimatyzowanych suvach, chwilę oddechu przynosi mała mieścina Jankowice. Ławka w cieniu, obok złoty posąg rycerza. Spokój po raz pierwszy.



Jakiś czas później, tym razem już w samej Nędzy, natrafiam na stary budynek stacji kolejki wąskotorowej. Stoi ona na 55 kilometrze zamkniętej w 1966 roku linii pasażerskiej między Karbiem a Markowicami Raciborskimi. Budynek postawiony w 1902 roku ma dziś status zabytku wystawionego na sprzedaż. Okna zamurowane, drzwi zaryglowane. Na dawnym peronie drewniana pozostałość po tablicy z nazwą przystanku.





Kilkaset metrów dalej wjeżdżam na teren żwirowni. Tym razem obiekt jest otwarty, otoczony gliniastą, ale przejezdną drogą. Znajdują się tam dwa duże stawy ogrodzone szerokim wałem. Część północno-wschodnia to nadal czynne wyrobisko, zalew zachodni, ciemny i dziki to z kolei obiekt lęgowy i wędkarski bez prawa do biwakowania poza wyznaczoną altaną. W mniejszych oczkach, gdzie woda jest płytsza i przez to cieplejsza, kilkoro ludzi zażywa kąpieli. Spokój po raz drugi.








Przekraczając linię drogi wojewódzkiej w nadmienionej we wstępie miejscowości Babice zajeżdżam do Łężczoka. I od razu zdaję sobie sprawę, że kiedyś już tu byłem, choć wówczas nie miałem pojęcia, że to teren rezerwatu. Miało to miejsce dokładnie 25 sierpnia 2013 roku, gdy wraz ze Skudem wybraliśmy się w jednodniowy trip do Raciborza. Do Łężczoka zawitaliśmy wtedy w drodze powrotnej kierując się ku Kuźni zielonym szlakiem rowerowym. Już wtenczas miejsce to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Nie inaczej było i tym razem. Choć nie zjechałem wszystkich ścieżek, odwiedziłem ścieżkę między Salmem Dużym a Babiczakiem Północnym, po czym na dłuższy odpoczynek udałem się już nad sam Salm.



Rezerwat jest ogromny. Wchodzi w skład Cysterskich Kompozycji Krajobrazowych Rud Wielkich, a na jego obszarze swoje miejsca lęgowe i miejsca odpoczynku znajduje ponoć 51% wszystkich gatunków ptactwa w Polsce. I powiedzmy sobie wprost – widać to gołym okiem. Moją obecność tego dnia zaszczyciły dziesiątki łabędzi. Po raz pierwszy w życiu widziałem takie nagromadzenie w jednym miejscu. Pomimo sporej ilości spacerowiczów, fotografów, rowerzystów, zakochanych, rencistów’n’emerytów, dzieciatych i innych form turystów miejsce zachowuje swą naturalną dzikość. Niektóre obszary są w ogóle zamknięte, by zapewnić spokój skrzydlatym mieszkańcom, ale nawet z systematycznie uczęszczanej ścieżki można wychwycić swojskie obrazki. Spokój po raz trzeci.








Powrót do domu zdecydowanie prostszy przez samą Kuźnię. Oczywiście w Jasionku obowiązkowy postój na Łowisku u Romana. Cel tradycyjny plus frytki (new!). Tym samym na jedenastym piętrze apartamentowca melduję się po 11 godzinach kręcenia, dość zaskoczony, że czas tak szybko upłynął. Kolejne jednak miejsce zaznaczone na mapie tegorocznych wypadów. Miejsce, które na pewno jeszcze odwiedzę, niekoniecznie na rowerze.

Trip: 04.09.2016
Dystans: 130.61 km