Cegielnia przy żwirowni
Słowo wstępu do wstępu właściwego. Po tym, jak wzdłuż i wszerz zjechałem gorącą tego lata Kotlarnię, obrałem sobie za cel odwiedzenie kilku dostępnych, czynnych i już wygaszonych (modne ostatnio słowo) kopalni surowców w najbliższej okolicy. Okazało się, że takich miejsc jest całkiem sporo, choć stwierdzenie, że są one w okolicy jest jednak trochę naciągane, gdyż zasadniczo pomijając kamieniołomy w pobliżu Tarnowskich Gór i w Żyglinie oraz rozległy zalew po kopalni piachu w Nakle, reszta „seledynowych dziur” leży kawał drogi od mojego jedenastego piętra. Opisywałem już w poprzednim poście krucjatę do Kamienicy, wkrótce na łamach niniejszego bloga pojawią się jeszcze bardziej entuzjastyczne relacje z nielegalnych wizyt w opolskich kopalniach w Budziskach k. Kuźni Raciborskiej oraz w Bierawie, a także ze wspaniałej niecki na polu Brudzowice pod Siewierzem.
Tymczasem słowem wstępu właściwego. W upalną sobotę, 27 sierpnia, za cel podróży obrałem sobie oddaloną o prawie 70 kilometrów żwirownię leżącą między dwoma opolskimi miejscowościami Biadaczów i Kobylice. Zdjęcia z satelity wyglądały całkiem atrakcyjnie, skomplikowana droga już mniej. Ostatecznie mimo doskonale działającej nawigacji i tak sporą część trasy przemierzyłem szlakiem ubitym, asfaltowym. Małe miejscowości biły po oczach kontrastem – chyba tylko na wschodzie Polski i właśnie tu, na opolskiej wsi, widać wyraźnie podział na lepszy i gorszy sort obywateli. Jedni dumni, w używanych mazdach podjeżdżają pod bramy swoich domostw, inni na ledwo zipiących ursusach uwijają się na polach w kurzu i skwarze. I tak na przemian, raz jedni, raz drudzy. Budynki administracji wyremontowane, pastelowe, czyste. Chaty zaś zapuszczone, podwórza zawalone klamorami. Uatrakcyjnia to jednak poznawczo moją wyprawę, bo wkrótce ma się okazać, że miejsce, do którego gnam jest trudnodostępne i mało fascynujące, poza wspomnianą w tytule cegielnią.
Żwirownia, której zalana część dostępna jest w zasadzie na długości jakichś 200 metrów, okazała się moim wielkim rozczarowaniem. Co prawda nikt nie obiecywał mi widoków podobnych do tych z Dziergowic, ale nie sądziłem, że dotarcie do wyłączonych już z eksploatacji zalanych niecek będzie wyprawą podobną do zdobycia ośmiotysięcznika. Szerokie pola, głębokie bruzdy i do tego jacyś dziwni kolesie wyraźnie szukający zaczepki skutecznie zraziły mnie do obejścia żwirowni dookoła. Kilka fotek z miejsca zdarzenia i już miałem wracać, gdy w obiektywie ukazały mi się dwa kominy. Oba krzywe, ceglane, zwiastujące jakąś niespodziankę. Niespodziankę industrialną.
Po drugiej stronie zalewu, przy samej żwirowni, znajduje się stary budynek cegielni. Od razu wiedziałem, że to musi być cegielnia, bo obiekt jest łudząco podobny jest do wyburzonej w 1996 roku cegielni Waldhof na polach Rokitnicy. Nie zastanawiałem się zbyt długo, czy zajrzeć do środka i powiem szczerze: było warto.
Cegielnia składa się z dwóch budynków, na jej terenie stoi również całkiem okazała opuszczona willa. Trudno natrafić na datę budowy, ale można śmiało zaryzykować, że dla starszej części cegielni będą to lata 20. lub 30. ubiegłego wieku. Nowsza część to już rozbudowa z lat 70. i ku mojemu zaskoczeniu, kolejna sprzed prawie 19 lat, z roku 1997. Internety niestety w temacie tejże cegielni nie okazały się jakimś szczególnym zasobnikiem informacji. Znalazłem jeden artykuł z opolskiego wydania Naszego Miasta z 2002 roku, w którym opisywana jest trudna historia ostatnich właścicieli obiektu, rodziny Gros z pobliskiego Ciska, która przez wiele lat utrzymywała produkcję i rozbudowywała zakład by dosłownie jednego dnia, dokładnie 8 lipca 1997 roku, stracić wszystko w wielkiej powodzi. Henryk Gros, właściciel, zadłużony na dziesiątki tysięcy złotych, długie lata sądził się z władzami województwa o należne odszkodowanie niezbędne do odbudowy zakładu. Finału nie znam, ale sądząc po tym, co dziś reprezentuje sobą stara cegielnia, widać, że sprawy nie potoczyły się pomyślnie. Nieszczęście tym większe, że na trzy dni przed zalaniem gminy przez falę powodziową w cegielni oddano do użytku nową linię do produkcji kostki brukowej.
Budynek to połączenie wykwintnej czerwonej cegły z infrastrukturą drewnianych sztachet do suszenia gotowych produktów. Komora pieca zamknięta w postaci odwróconej wanny z niskimi wsadami. Liczne oddymniki w suficie. Dookoła szeroki korytarz ze sklepieniem łukowym i takimi też wejściami wykończonymi betonowymi zastrzałami. Na zewnątrz budynku całkowicie zawalona drewniana nadbudowa stropowa oparta na belkach ułożonych na betonowych filarach. Cegły przesączone wilgocią, w starej części podłoga zamulona błotem. Nowsza część dobrze zachowana, z głębokimi piecami wsadowymi (pewnie nigdy nie używanymi), również zawilgocona, ale znacznie stabilniejsza. Komin uszkodzony, znacznie wychylony. Klimat miejsca trudny do opisania…
Lubię ceglane łuki. To kunszt niemieckiego budownictwa tak często spotykany w licznych na Górnym Śląsku i Opolszczyźnie mostach i wiaduktach. Jak z czegoś kwadratowego zrobić coś tak obłego? Pomimo rozczarowania głównym celem wędrówki, wracam uradowany tym wspaniałym industrialnym znaleziskiem. Warto było przejechać te ponad 140 kilometrów. Warto było!
Trip: 27.08.2016
Dystans: 146.26 km