Prawdziwie dzika Kotlarnia

Jak orzekłem, tak się stało. Po dwóch wyczerpujących wyprawach rozpoznawczych na teren kopalni piasku w Kotlarni, nastały dwie kolejne – gorące, burzowe i… dzikie. Ponoć obecnie teren eksploatacyjny kopalni mieści się w 1117 hektarach piachu, kamieni, wody i lasów. Na szczególną uwagę zasługują jednak te tereny, które z działań wydobywczych zostały już wyłączone. To tam właśnie powstały ogromne połacia zalewowe z licznymi stawami, piaszczystymi pagórkami, glinianymi dróżkami i bardzo dziką fauną. Obszar ten nie bez powodu nazwałem „dziką Kotlanią”, choć jego znaczna część mieści się w sąsiedztwie innej miejscowości, a mianowicie Korzonka. Wjazdu na teren kopalni pilnuje 27 milionów tablic zabraniających wstępu osobom postronnym. I tyle w temacie, bo w wolną sobotę trudno było mi natrafić na choćby jednego człowieka, który byłby zainteresowany moją rowerową obecnością na piaszczystych szlakach wyrobisk. Mało tego, mój trzeci z kolei trip wypadł akurat w dniu meczu piłkarskich Mistrzostw Europy pomiędzy Polską i Szwajcarią, stąd mogłem czuć się pewnie, że mało który z ochroniarzy między 15.00 a 17.00 wychyli nos z budy. Było pusto. Tak, jak lubię!



Po raz pierwszy od 5 lat demontuję zatrzaski SPD i przykręcam tradycyjne platformy. Nauczony doświadczeniem, że w miejscach tak usłanych piachem shimanowski wynalazek jest bardziej zagrożeniem, niż pomocą, ruszam w drogę i jakby uczę się jeździć na nowo. To niesamowite, jak noga potrafi przyzwyczaić się do dobrego i jak trudno potem wrócić do źródeł. Na obręczach nowe lacie CrossMark, których kupna tak mi odradzano w nowym sklepie rowerowym na osiedlu – bo Continetal to, a Conti tamto, a że drut Conti lepszy od zwijaka Jaskółki – i tym podobne fachowe dyrdymały, byle by kupić to, co chce sprzedawca, a nie to, po co przyszedłem. Tymczasem nowe gumy ostatecznie sprowadzone z Interentów za cenę o 1/4 tańszą, niż we wspomnianym sklepie, sprawują się w tym wymagającym terenie lepiej od wyścigowych Racing Ralphów, które do tej pory dzierżyły prawo pierwszeństwa we wszystkich crossowych wyprawach. Tak technicznie zmotywowany jadę przed siebie.

Zalew seledynowy
Szczególnym punktem mojego zainteresowania były stare wyrobiska na północny zachód od Kotlarni. Nim jednak tam dotarłem, postanowiłem baczniej przyjrzeć się wyrobiskom innej, sąsiedniej kopalni kruszyw w Dziergowiacach. Powstały wskutek eksploracji zalew jest największym i zapewne najgłębszym w okolicy, a wyróżnia go niesamowity, seledynowy kolor wody. Wszystko to za sprawą słońca, które odbija się od czystego, piaszczystego dna, sprawiając wrażenie, jakby woda od spodu była podświetlona. Z punktu widzenia satelity Gógla wygląda to tak:


Trójboczny zalew w zasadzie pełni funkcję eksploaracyjno-rekreacyjną z kompleksowym dodatkiem ornitologicznym w postaci sporej wielkości wyspy. Z jednej strony strome, zamknięte zbocza, z drugiej płaskie brzegi, plaże, domki wędkarskie, pola kempingowe. 





Teren jednak traktowany jest jak część czynnej kopalni, gdyż Dziergowice nadal czerpią piach metodą odsysania, czemu prawdopodobnie ma służyć nawodna infrastruktura. Zassany urobek trafia do odwadniacza kołowego, a dalej na taśmę transportową. Maszyna na zdjęciu to model OKN 420/120 używana do płukania i wstępnego odwodnienia pisków kwarcowych. Zbudowana ze stali niskowęglowej zawiera 22 kubełki z matami poliuretanowymi z prostokątnymi oczkami o wymiarze 4x25 mm. Moc nominalna: 7,5 kW; prąd nominalny: 19 A; prąd rozruchu: 56 A; obroty na minutę: 1420; Wydajność na godzinę: 170 t. Cena netto: 55 tys. Ta wiedza kompletnie do niczego Wam się nie przyda, ale proszę o słowa uznania, że do tego doszedłem! 







Dzika Kotlarnia
Od zalewu na wysokości półokrągłej wypustki wpadam w gęsty las. Robi się piaszczyście i niemiło. Upał daje o sobie znać, a za chwilę znajdę się na przestrzeni kilkuset hektarów zupełnie pozbawionych jakiegokolwiek cienia. Kolejna tablica, że "zabrania się i takie tam" i wjeżdżam na ścieżki prowadzące ku bajecznym zalewom. Ziemia jest sucha, spod kół uchodzi żółtawy pył. Nie słychać niczego poza śpiewem ptaków i bzyczeniem owadów. Te drugie kąsały niemiłosiernie; wystarczyło zatrzymać się na chwilę, by zaraz paść ich ofiarą. Na piaszczystych brzegach rosną iglaki, nieco wyżej drzewa liściaste. Na otwartej przestrzeni, tam, gdzie nie ma wody, ziemia usłana jest niewysoką roślinnością, zaś trawa rosnąca na brzegach jezior jest wysoka, bujna i soczyście zielona. W jej gęstwinie skryte są ptasie gniazda. Woda czysta, ciepła, zmącona lekkimi podmuchami wiatru. Obraz spokoju, jakiego właśnie tu szukałem. Nie dostrzegam ludzi, choć wydaje mi się, że tak piękny kawałek ziemi powinien być licznie odwiedzany. Jestem sam. Ja, ptaki, końskie muchy, niemiłosierny upał. Dopiero gdzieś w okolicy Korzonka spotykam kilku ludzi wylegujących się na prowizorycznej plaży. Daleko tu piechotą od miasteczka, nieco łatwiej zajechać rowerem pokonując ogromny wał piachu. Tak pewnie uczynili delektując się teraz tym spokojem. Pewnie jednak nie zawsze jest tu tak cicho. Ślady na twardej glinianej drodze nie pozostawiają złudzeń. I tu dotarły kłady i motocykle crossowe. Na szczęście mój trip tym razem wolny był od spotkań z miłośnikami niszczycielskiego off-roadu. 





















W kotlinie urobiska
Wdrapanie się na stromy piaszczysty brzeg dawnego wyrobiska nie było rzeczą prostą. Kiedy jednak człowiek już się tam znajdzie, może bez problemu ogarnąć sporą część tego, co przed chwilą przejechał rowerem. Ścieżki kręte, po obu ich stronach mniejsze i większe oczka wodne – jedne głębokie z czystą jak łza wodą, inne z wodą mętną, odstaną, brązową. To właśnie stąd, z górki, widać uroki przyrody tej okolicy. Na jednej z wysepek zagnieździła się łabędzia rodzina z ośmioma młodymi. Nieopodal w krzakach kica familia zająców. Modelowe rodziny 500+. 



Kierując się nasypem na wschód natrafiam na rozebrane torowisko. Biegło ono niegdyś aż do miejsca, w którym musiałem wdrapywać się na górę. Stare, pordzewiałe, podniesione ku górze szlabany sugerują, że pociągi nie jeździły tu już od dawna. Zachowana za to nitka nierozebranych jeszcze szyn prowadzi mnie do cudownego wyrobiska, na szczycie którego króluje kolejna koparka. Zastygła w ruchu maszyna skrzypi na wietrze. Choć dziś jest uśpiona, mruczy złowrogo swymi potężnymi transformatorami. Pozwalam sobie podejść bliżej. Monstrum pochyla się na doliną, która pomału zapełnia się wodą. Chmury od czasu do czasu przesłaniają promienie słońca, dzięki czemu krajobraz jeszcze bardziej nasyca się pięknem. Dotarłem do celu podróży.







Droga przez pustynię
Telefon zamontowany na kierownicy głośno piszczy. Słyszę ten sygnał po raz pierwszy. Sprawdzam i zdziwiony czytam komunikat: Bateria przegrzana, wyjmij baterię. Choć mój smartfon nie należy do najbardziej zaawansowanych i jakby wybuchł nie było by żalu po nim, to stosuję się do zalecenia o wyizolowaniu akumulatorka z obudowy. Parzy. Po raz pierwszy w życiu moczę baterię telefonu w chłodnej wodzie. Działa. Po chwili jest lepiej, bateria włożona z powrotem reaguje zadowalająco. Po tym niewinnym zdarzeniu zdaję sobie sprawę jak wokół musi być gorąco. Chowam się do iglastego lasu, który zaczyna się zaraz za przepompownią zlokalizowaną w pobliżu wyrobiska. W lesie jest chłodniej, wilgotniej. Nie da się jednak odpocząć, bo owady natychmiast atakują. Stoisz – gryzą cię gzy, siedzisz – obłażą cię czarne jak noc mrówki. Horror.

Obieram drogę na oślep, porzucając nadzieję płynącą – jak się okazało – z nic niewartych map. I oto wyjeżdżam w centrum największego wyrobiska, w miejscu, które do tej pory obserwowałem wyłącznie z daleka. Będąc tu mogę wreszcie stanąć vis-a-vis z eksplorowanymi ścianami. Widok jest cudowny. Piasek układa się w płaskie fale. Na przekroju ściany widać jego różnokolorowe warstwy. Chmury i słońce znów bawią się w iluminacje, gdy czarny obłok zabiera światło znad pustyni, ostre promienie podświetlają piaszczyste frazesy na pionowej ścianie. Zmęczonym okiem chwytam esencję zjawiska; starym, wysłużonym Nikonem zaledwie jej rozmazany cień. Tak to często bywa, że wiele zjawisk przyrody trzeba przeżyć na własnej skórze, bo najlepsze obrazki nie są w stanie oddać ich niesamowitości. 



Na szlakach
Pierwszy trip, w pamiętną sobotę, 26 czerwca, nie obył się bez incydentu. Mając do dyspozycji najnowszą technologię, kilkanaście map offline i pewnie setki milionów online, nie podołałem rzeczy najprostszej, czyli bezbłędnemu dotarciu do celu bez zbędnego błądzenia. Przyczynił się do tego dziwny zbieg okoliczności. Otóż okazało się, że zarządzające tym leśnym terenem nadleśnictwo nieco upiększyło ofertę nazewniczą poszczególnych alei, czego w żaden sposób nie uwzględnili tacy mapowi giganci, jak wspomniany już Gógl, albo nieco mniej znany BikeTrack. Ich, jak się okazało przestarzałe, mapy nie zawierały nowych nazw, co w pierwszym etapie najpierw mnie zdziwiło, aby w etapie końcowym mocno już wk#.... Zagubiona droga, w ponad 35-stopniowym upale, przy oparach picia we wszystkich zabranych flaszkach wyzwoliła najbardziej skrywane negatywne emocje. Gdy w 39. minucie Błaszczykowski strzelił bramę, właśnie wjeżdżałem do pięknego brzozowego lasu, gdy na 8 minut przed końcem meczu wyrównał Shaquiri, byłem już we wschodniej części zalanego wyrobiska. Cały ten czas skutecznie poszukiwałem drogi, by w pewnym momencie zorientować się, że wyjechałem bardzo daleko poza obrys terytorialny wyznaczonego celu. Dobre w tym było tylko to, że całe to błądzenie pozwoliło mi odkryć kilka ciekawych miejsc, które do tej pory skutecznie omijałem nie wiedząc o ich istnieniu.




Powroty burzowe i boskie ulewy
Oba tripy obfitowały w skrajne anomalie pogodowe. Po kilku godzinach gorąca, następowały burze tak gwałtowne, że trudno było się przed nimi gdziekolwiek uchronić. Wjechałem w jedną z błądzących po ziemi chmur. Ciśnienie i padający deszcz zabierały powietrze potrzebne do swobodnego oddychania. Przez chwilę myślałem, że się uduszę. Obity przez grube krople deszczu łapałem hausty atomowego tlenu zgromadzonego gdzieś bliżej gruntu. Nie życzę takiego doświadczenia nikomu.


Za to, gdy burza przechodziła, a pozostawał po niej zalany krajobraz, można było jechać dalej chłodząc się pożądanymi podmuchami wiatru. Wyschnięty pysk krzyczał o wodę, a dostał ambrozję. W Sierakowicach, tuż przy granicy województw, znajduje się niewielki staw rybny, a przy nim kanciapa z cudami na kiju. Liczni mieszkańcy i wędkarze, raczący się urokami tej okolicy schodzą się tam w celu zaspokojenia pragnienia. Zajechałem i ja. Dębowe Mocne – 3,30 zł; Żubr – 3,00 zł, Tyskie – 3 zł. Strzelają kolejne kapsle. W tych okolicznościach natury ambrozja smakuje przesadnie dobrze – w konsekwencji trzeba planować powrót szlakami nieasfaltowymi! 



Tymczasem dwukrotnie dzieje się rzecz niesłychana. Kręcąc szlakiem zielonym przejeżdżamy obok drewnianego kościoła pw. św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Za każdym razem, gdy zajeżdżam z górki w stronę ów kościoła zaczyna lać. I to lać okropnie. I za każdym razem wybija godzina 18.30. Przypadek? Co robić? Chowam rower pod wiatę i idę na sobotnią wieczorną mszę. Taki Bóg znalazł na mnie sposób! Swoją jednak drogą kościółek piękny, na zewnątrz niezbyt okazały, za to wewnątrz bardzo klimatyczny. Jak znam życie, mój kolejny sobotni trip w te okolice na pewno znów zakończę na mszy. To jest niemalże pewne!



Kino
Zdjęcia nie oddają w pełni ogromu przestrzeni dawnych i obecnych wyrobisk. U Jutuba natrafiłem na film kręcony z lotu drona nad piaszczystymi równinami kopalni. Oto on. Hef’fan.


Wyprawy w okolice Kotlarni są pewnym nowym otwarciem w moich tripach. Zawsze ciągnęło mnie do nieznanego, ale dziś ciągoty te muszę ograniczać do tej wąskiej przestrzeni czasu, jaka pozostaje mi między domem, pracą i snem. Łykam kilometry, kurz, deszcz. Wracam dziwnie zmęczony, ale zawsze zadowolony z przeżytych momentów. Z wiekiem i doświadczeniem, człowiek coraz wyraźniej widzi prawdziwą esencję takich wypraw. Dorosłem. 

Trip: 26.06 i 02.07.2016
Dystans: 116.37 + 108.18 = 224.55 km