Świątynia na wzgórzu

Obok tego miejsca nikt nie potrafi przejść obojętnie. Oto ziemia święta dla przybyszy z całej Polski, postindustrialna świątynia na wzgórzu w Grodźcu. Od 36 lat upada pomału każdego dnia, każdej godziny, sekundy. Nie znalazł się dla niej kąt w historii, ani tej za czasów zaborów, ani tej międzywojennej, ani też tej najnowszej. Zewsząd wyczytać można, że to pierwsza na ziemiach polskich cementownia, że piąta taka na świecie, że po wojnie sznury pociągów wyjeżdżały z niej ku północy, by budować nową Warszawę. Dziś wydaje się mieć jedynie tę wartość, jaką docenić potrafią nieliczni – wartość wyrażoną w gruzach, pyle i mroku. Ci nieliczni snują się między walącymi się murami, schodzą w zimne podziemia, zaglądają do kominów i silosów. Dokumentują. Niewielu z nich jest w stanie rozpoznać miejsca, w których błądzą, ale każde z nich wydaje się być zachwycające, inne niż wszystkie. Samemu trudno było mi ogarnąć tę przestrzeń, zajrzałem w tak wiele miejsc, a w tak wielu nie byłem. I nigdy nie będę.








Przed laty cementownię chciano uratować. Naiwnie wierzono, że pieniądze pomogą wznieść na nowo potęgę tych murów. Ale murów już nie było. Ostał się wielki silos po piecu obrotowym, przez niektórych zwany „numerem piątym”. Zbudowany najpóźniej, chyba też najsolidniej, za czasów, gdy cementownią władali belgijscy potentaci. Gdyby ktoś kiedyś wewnątrz zagrał koncert, to byłby to akustyczny majstersztyk. Gdyby w centrum tego silosu posadzić na fotelu audiofila, opuściłby on to miejsce będąc innym człowiekiem. Otynkowane ściany kradną odgłosy nawet najdrobniejszych ruchów warg. Kradną ruch palców u dłoni i cichy odgłos stąpania po wilgotnej ziemi. Stając w samym środku jestem sam z milionem dźwięków, których nigdy bym nie poznał, gdybym się tu nie wczołgał przez kwadratowy portal.






W świątyni na wzgórzu są miejsca, które każdy chce uchwycić na cyfrowej kliszy. Tym, które odnajdujemy najczęściej, jest usytuowany na ceglanym fundamencie betonowy kloc z idealnie wykrojonym walcem. Jest to ocalały fragment wspaniałej myśli technologicznej, o której mało kto wie, betonowa misa łożyska ogromnej turbiny, która pracowała w ponad czterdziestometrowej hali niemal całkowicie zawalonej dziś trzypiętrowej maszynowni. Oto jeden z najlepiej zachowanych monumentów przemysłowej historii Zagłębia, niewielka konstrukcja fotografowana przez każdego, kto trafia tu w swych wędrówkach po cementowni.






Obok stoi szary budynek, wysoki na kilka metrów, ale bez pięter. Mieszczą się w nim ogromne zsypy, z których na ziemię wylały się i zastały ostatnie tony produkowanego tu surowca. Pył unosi się w powietrzu i drażni nos. Ostre krawędzie wylanego cementu potrafią mocno zranić. Jest tu jednak bezpiecznie, solidne stropy podtrzymują stalowe zbiorniki, których ujścia wiszą może z metr nad ziemią. Światło przedostaje się tu przez małe okna i rozprasza między zwisającymi kolosami. W jednym miejscu jest zupełnie ciemno, kilka centymetrów dalej oczy rażą mocne promienie. Cisza. Nieprawdopodobna cisza, jakby za chwilę te tysiące ton zgromadzonego w zbiornikach twardego cementu miało zwalić się mi na głowę, a jednak… jest bezpiecznie.






No i ten las kominów – tu pięć, tam dwa, a tam jeszcze jeden. Wszystkie jeszcze stoją, choć ich fundamenty mocno dotknął już czas. Pozrywane dachy, zawalone mury, resztki betonu wiszące na stalowych prętach dają do zrozumienia, że nie można ocalić tego miejsca. Świątynia o niezliczonych zakamarkach, kompleks czterdziestu sześciu zrujnowanych budynków, wzgórze cichych i głośnych tajemnic musi upaść. Pytania są tylko dwa: kiedy nastąpi ten upadek i czy cementownia pogrąży się pod własnym ciężarem, czy może pod gąsienicami buldożerów i koparek.





Oto jedno z najpiękniejszych miejsc, po których udało mi się pojeździć rowerem. Latem cementownia zamienia się w cudowny ogród, zimą jest surowa i groźna. Korzenie młodych brzóz rozsadzają ceglane mury. Reszty zniszczenia dokonują deszcze, wiatry i ludzie. Za każdym razem, gdy zapuszczałem się pośród tej ruiny trafiałem na jakichś ludzi. Zazwyczaj z aparatami krzątali się bezcelowo usiłując odnaleźć coś wartościowego do uchwycenia w obiektyw. Innym razem była to spora grupka dzieciaków bawiąca się w chowanego. Choć zabrzmi to szokująco, to właśnie te dzieci pewnie znają tę cementownię najlepiej, to oni byliby najlepszymi przewodnikami. Natrafiałem też na pospolitych pijaczków, głośnych, opryskliwych, traktujących cementownię jak swoją własność. Ale i oni za dwa papierosy na głowę, które wyjmowałem z plecaka w najbardziej niezręcznych sytuacjach, potrafili niczym natchnieni opowiadać o historii tego miejsca. Za butelkę wina z Biedronki oprowadzali.


Jak jest teraz? Od 2013 roku, gdy byłem tam po raz ostatni ni to przejazdem, ni to celowo właśnie tam, pewnie wiele się nie zmieniło. Runęło kilka murów, wyskoczyło kilka tłustych graffiti. Świątynia postindustrialu nadal góruje nad nieco zapomnianą dzielnicą Będzina.


Tripy: 23.08.2009, 12.08.2010 i 30.04.2011
Całkowity dystans: 142.98 km