Pustynna burza w pasie centralnym

„Oddymianie mózgu” – tak powszechnie nazywam proces przywracania do stanu użyteczności organizmu po wielkich balach. Tym razem bale nie były wielkie, ale obok siebie, w odstępie doby zdarzyły się dwa mniejsze. Po pierwszym „oddymiałem się” kręcąc po Zabrzu fragmentami niebieskiego szlaku. Po drugim – ważniejszym, bo uroczystym pożegnaniu przedmałżeńskim dziada Serafina – postanowiłem „dymy” przewietrzyć klasycznym tripem w stronę Kotlarni. Znów! W chłodzeniu dyni pomagał bardzo silny, przedburzowy wiatr, finalnie do zera schłodziły mnie dwie ulewy, które przytrafiły się po drodze. W międzyczasie jednak, w okowach ciężkich ołowianych chmur, zawitałem do Starej Kuźni i na pas centralny kopalni piasku. Widoki… trudne w słowie do opisania!


Do Starej Kuźni toczyłem się pod wiatr. Dopiero w lesie drzewa przejęły większe podmuchy na siebie i toczenie zaczęło przypominać jazdę na rowerze. Do tej urokliwej, malutkiej miejscowości wybrałem się skuszony widokiem sporych stawów na pierwszy rzut oka przypominających wyrobisko po cegielni. Na miejscu okazało się, że stawy te stanowią prywatną własność, otoczoną siatką, bez prawa wstępu. Znajduje się tam hodowla ryb, a sam teren wygląda dość atrakcyjnie. Warto było pokusić się o te kilka kilometrów drogi na północ.






Z Kuźni kulam się do Ortowic, gdyż na wysokości tej miejscowości znajduje się drugi zjazd na pas północny kopalni piasku. Wjazd ten usytuowany jest dokładnie po drugiej stronie bocznicy, do której dojechałem w zeszłym tygodniu. Na pierwszy plan obieram przepiękną scenerię basenu zalewu widzianego tym razem od strony zachodniej.






Pas północny ciągnie się aż do Korzonka, ja tymczasem obieram drogę na pas centralny. Jest to miejsce wymagające – po krótkiej chwili jazdy trzeba zsiąść z roweru i dalej już pozostaje go tylko prowadzić. Słońce zdążyło już schować się całkowicie za chmurami, jednak piach oddaje gorąc. W ustach zaczyna suszyć. Pas centralny całkowicie zasypany jest piachem. Silne podmuchy wiatru wznoszą tumany drobnego kurzu, który osadza się na każdej napotkanej przeszkodzie. W pewnym momencie wiatr robi się tak silny, że muszę schować się w gęstwinie iglaków, by przetrwać nawałnicę. Na horyzoncie zaczyna się błyskać.




Pomimo to ciągnę dalej. Widok, który napotkam za chwilę, będzie tego wart. By uniknąć ponownego zasypania kurzem, wchodzę na wysokie wzniesienie. Na szczycie wieje jeszcze silniej, wiatr próbuje wytrącić mi telefon z dłoni. Po prawej stronie zdobytego wzniesienia znajduje się strome i wysokie na kilka metrów zbocze, w samym dole ciągną się nitki dwóch torowisk. Naprzeciw zaś, w osnowie sinego nieba, rozciąga się pejzaż magiczny…




Wiatr traci na sile. W głębokim piachu wspinam się na kolejne wydmy – coraz bardziej krajobraz przypomina morskie wybrzeże. Centralna niecka rozpruta jest piaskowymi szlakami, widać je dobrze, gdy stanie się na skraju lasu. 





W pewnym momencie, gdy zmęczenie grzęźnięciem w głębokich łachach zaczyna dawać o sobie znać, włączam nawigację, by sprawdzić jak daleko jestem od głównego szlaku do Dziergowic. Okazuje się, że leśna droga o nazwie „Od mostka raciborskiego” znajduje się jakieś 200 metrów ode mnie, a mimo to gęsty las nie pozwala mi się do niej przedostać. Do połączenia obu dróg brakowało jeszcze kilkuset metrów i właśnie przejście z rowerem niemal na plecach tego fragmentu kosztowało mnie najwięcej wysiłku. To bardzo ciężki teren do samodzielnego zwiedzania na rowerze, co innego na krosie, kładzie lub autem terenowym. Gdyby jeszcze ten cały wysiłek jakoś widocznie przekładał się ubytek kilogramów mojego mięśnia piwnego…

Ciężki kawał drogi. Mimo zmęczenia znajdując się już na utwardzonym i bardzo dobrze znanym mi szlaku ruszam w kierunku wyrobisk ciągnących się łukiem od południa ku północnemu-wschodowi. W dni wolne kopalnia jest uśpiona, można sobie wtedy pozwolić na dużo więcej, na przykład na podejście do samego zbocza wyrobiska i sfotografowanie zastygniętych w bezruchu potężnych maszyn. W tej części kopalni pracują dwie, jedną widziałem rok temu na pasie północnym. Potęga stali robi wrażenie.





Niebo zaczyna się pocić. Ruszam bardzo zmęczony w kierunku domu. Prawdę mówiąc nie sądziłem, że to niedzielne „oddymianie” tak mnie rozłoży. Szybka wizyta na stawach i pęd w stronę Gliwic. Pęd daremny, bo jeszcze dobrze nie wyjechałem z Sierakowic, by utkwić tam na kolejną godzinę. Ulewa i głośne grzmoty z niebios spychają mnie pod dach budy rybackiej na tamtejszych stawach hodowlanych. Przy współbrzęku milionów komarów delektuję się sielankowym nastrojem okolicy coraz bardziej spowitej w gęstej mgle parującej wody. Siadam na brzegu drewnianej podłogi i zaglądam do radia. Szczęśliwie trafiam na słuchowisko „Uśmiech szczęścia” Josepha Conrada w reżyserii Janusza Kukuły i przenoszę się do jakiegoś słonecznego portu pełnego statków handlowych - tak w skrócie. Spędzam tam trzy kwadranse, a deszcz przestaje padać…



Warto kręcić w okolice kopalni w Kotlarni. Kto szuka spokoju, nie boi się martwych zakazów, ma dużo siły w newralgicznych miejscach zarzucić rower na ramię i brnąć przez zasypujący buty piach, znajdzie tu ukojenie i radość. Kotlarnia to niekoniecznie jednak dobre miejsce w upalne, wietrzne, przedburzowe popołudnie. Warto o tym pamiętać, choć ja pamiętałem, a i tak…


Trip: 04.06.2017
Dystans: 101.82 km