Śladami żywota hrabiego Ludwika

Niezwykle zafascynowała mnie historia życia hrabiego Ludwika Karola von Ballestrema na włościach kochcickich. Rzecz ma się tak być może dlatego, że formowanie jego ogromnego majątku w postaci dwupiętrowego pałacu i rozległego folwarku zbiegło się w czasie z równie imponującym przedsięwzięciem w mej rodzimej Rokitnicy, czyli budową osiedla robotniczego dla parowników kopalni Castellengo, której ówczesnym właścicielem był hrabia Franciszek, pan na Pławniowicach i Biskupicach, a prywatnie ojciec Ludwika Karola. Rzecz tyczy się lat 1903-1909 i tego, jakie ojciec i syn różne mieli wizje swojego żywota. Franciszek – przemysłowiec, filantrop, wizjoner, protoplasta koncepcji budownictwa mieszkaniowego ze „stalowej płyty” kontra Ludwik – miłośnik przyrody, polowań, głuszy i lasów. Ruszyłem zatem śladem syna ballestremowego do miejsc, które po dziś stoją symbolami potęgi hrabiego, człowieka umiłowanego przez swoich poddanych, wspominanego z szacunkiem, nigdy nie zapomnianego.



Dojeżdżam do Lublińca i kieruję się na północny-wschód. Moją „Pętlę śladem życia hrabiego Ludwika Karola von Ballestrema” zaczynam na skrzyżowaniu ulic Parkowej i Lublinieckiej w Kochciach. Kieruję się na Szklarnię, gdzie byłem już wcześniej w ramach Sandtournee odwiedzając kopalnię kruszyw w Jawornicy i jej najnowsze wyrobisko. W tym miejscu również zaczyna się Park Krajobrazowy Lasy nad Górną Liswatrą. Mapa przebiegu mojej pętli poniżej.


Toczę się lasem iglastym, w dolnych warstwach gęsto porośniętym paprocią. Droga zgrabna, czasem w piachu, czasem w kamieniu. Jadę w kierunku północnym. Po drodze mała niespodzianka: na jednym z drzew stara jak świat tablica niebliskiego szlaku ku Częstochowie.




Pokrętna droga doprowadza mnie do Stawu Brzoza, administracyjnie zwanego też Użytkiem Ekologicznym Brzoza. 





Nieopodal pierwszy punkt programu: chroniony od 1994 roku prawem pomnik przyrody w postaci założonej w 1906 roku hodowli rododendronów wśród gęstwiny mieszanego lasu. Teren otoczony siatką, zadbany, na przedpolu tablica informacyjna, hasiok nie opróżniany od zeszłego roku i masywna wieża widokowa z wyraźnie zaznaczoną informacją o niebezpieczeństwie jej zachwiania i samo runięcia pod masą zwiedzających. Okazałe krzaczory kwitną między majem a czerwcem, moja wizyta lipcowa nie zaowocowała więc widokiem wrzosowatych kwiatów, na który tak naiwnie liczyłem. Nie ma też powszechnej wiedzy na temat tego, co kierowało hrabią Ludwikiem, aby hodowlę tę założyć w samym sercu lasu. Wiadomo natomiast, że wyrośnięte kwiatostany kazał ogrodnikom swym przewozić ku ozdabianiu pałacowego ogrodu, zaś sadzonki wcześniej osobiście sprowadził z Holandii będąc tam na ów czas zachwycon po stokroć ich kwieciem. 






Ważna informacja turystyczna: gdyby ktoś szukał ów pomnika przyrody, a nie miał przy sobie dżipiesa albo stosownej mapencji, kierunku dojazdu trzeba szukać na tablicy powalonej w leśne runo.


Staw Brzoza był miejscem umiłowanym przez hrabiego. Z małego uroczysta Ludwik wykopał spory kawał ziemi pod swoje hodowlane potrzeby. Na polanie postawił pałacyk myśliwski i kościółek pod wezwaniem św. Huberta, patrona myśliwych. Wieść głosi, że pałacyk wzniesiono wyłącznie z tego, co dał las – drzew, trawy i gliny wykopanej ze stawu. Gdy familija hrabiego trzepała szekle na węglu i stali, Ludwik pałał się polowaniem i sączeniem gorzałki nad stawem. Licznych miał ku temu kompanów, acz jego bogobojność nie pozwalała mu się upijać do nieprzytomności, z czego był znany niczym sam pan Godula na ziemi rudzkiej. Piękne miał te lasy, trzeba przyznać. Gdy Ruskie natarli w 45 roku, hrabia wywiał do Niemiec, jak to się miało w tradycji do wszystkich magnatów na Górnym Śląsku, osamotnione budowle pozostawione samymi sobie przeżyły totalną grabież mienia weń zastanego. Z kościółka zaniknął święty obrazek Huberta, okradziono ze sprzętów i trofeów myśliwskich też drewniany pałacyk. Domkiem myśliwskim zainteresował się sam gen. Ziętek, który zawlekł go do budowanego po wojnie Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie, stanął on jako restauracja Łania, którą potem strawił pożar, a jej odbudowa daleka była od oryginału.





Lepszy los spotkał kościółek. Mieszkańcy pobliskich Pawełek skrzyknęli się ku przeniesieniu budowli do swojej wioski. Wszystko zrobiono na nielegalu, co spotkało się z bólem dupy ówczesnych władz, ale finalnie budynek stoi tam, gdzie ów wywrotowcy go postawili. Recz działa się w latach 1956-58. Potem go pobłogosławiono (albo jak to się tam zwie w ceremoniale kościelnym) i wybrano na patronkę Matkę Boską Fatimską, bo jak wspominałem wcześniej, św. Hubert został skradziony. Tymczasem w miejscu, w którym kościółek pierwotnie został przez hrabiego wybudowany, stoi dziś na kamiennym sokole jego drewniana makieta.




Ruszam więc ku Pawełkom, miejscowości oddalonej o ok. 3,5 kilometra od Stawu Brzoza. Po drodze ulica o nazwie Paryż. Pech, nie pech – sam nie wiem, ale trafiam akurat na odpust. Oto 13. dnia każdego miesiąca w ramach uroczystości fatimskich w kościółku się dzieje. Co prawda mieliśmy niedzielę, 16 lipca, ale ceremonia trwała w najlepsze. Ludzi nagromadzonych fest, na straganach chrześcijańskie kałasznikowy, granaty, balony Pikaczu i różowe nocniki. Jedno jest więc pewne - dobrych zdjęć nie będzie, zatem kilka szotów z ulicy i kulam dalej. 




Za Pawełkami dojeżdżam do dwóch stawów. Jeden z nich, większy, nazwano imieniem hrabiego. To znak, że mieszkańcy i władze dobrze wspominają pana na Kochciach. Same zaś stawy zlokalizowane obok „dwuizbowej” wiochy Biały Ług nie wyróżniają się ponad inne. Wizyta krótka, raczej bez ceregieli.


Finalnie witam na majątku hrabiowskim. Omijam pałac, bo ten jako ośrodek rehabilitacji wymaga oddzielnej uwagi. Jest napisane: „pamiętaj by dzień święty święcić” i w żaden sposób nie miałem w zamiarze latać z aparatem obok kuracjuszy spacerujących wśród parku i ogrodów pałacowych. Należny jest im spokój. Inaczej rzecz miała się jednak z folwarkiem. Oto moja druga wizyta, tym razem w lepszym dla aparatu fotograficznego świetle. Jak na pierwszą dekadę ubiegłego stulecia, hrabia Ludwik odpierdzielił sobie zacne zaplecze żywieniowe. Obok wybudowanej na samym końcu centralnie umiejscowionej gorzelni, w której tłoczono procenty z buraka, miał też godnych rozmiarów spichlerze, magazyny zbożowe i na paszę, stajnie, cielęciarnię, a nawet ubojnię z chłodnią. Zarządca folwarku władał rozłożystą chatą piętrową z ogrodem i szklarnią, urzędasy dostali mieszkania w szeregowym budynku łączonym z powozownią i stajniami. Inni pracownicy folwarku osiedleni byli w pięciu piętrowych kamienicach, po dziś zamieszkanych, ubarwianych w kolorze zdechłej żółci.   







Gorzelnia stała się za to przedmiotem mojego głębszego zainteresowania. Budynek jest w naprawdę dobrym stanie technicznym i nawet są już plany, że w przyszłości może stać się atrakcją Szlaku Zabytków Techniki jako Muzeum Gorzelnictwa. Daj Panie Boże mu taki los! Jak na razie we władaniu urzędu w Kochanowicach stoi i przyciąga wzrok. Robię sesję, kręcę się wokół jak bąk wśród tulipanów.











W pewnym momencie dostrzegam tajemne wejście do podziemi. Od zaplecza kryją się drewniane drzwi, na szczęście otwarte. Wchodzę do pomieszczenia, które okazuje się gorzelnianą kotłownią. Wewnątrz dupny kocioł i obok w tyle hali prawdopodobnie równie ogromy bojler. Infrastruktura odprowadzająca spaliny do komina jest rozmontowana, ale cała reszta w jak najlepszym porządku. Wewnątrz panuje mrok, trudno strzelać foty bez lampy, a z lampą wychodzą raczej kiepsko. Kotły uzbrojone w zegary. Widać, że ktoś czuwa nad tym majątkiem, pod schodami zamontowane nowe reflektory halogenowe, przy wejściu włącznik. Zacnie!













Idę schodami ku górze, bo wieść niesie, że na parterze po dziś stoi maszyna parowa. Skoro już wlazłem do budynku grzechem było by nie obejrzeć reszty. Niestety drzwi ani drgną. Z zewnątrz widać, że budynek jest pod alarmem, więc nie siłuję się długo. Po co robić se problemy, zważywszy, że pod kominem na zapleczu w chaszczach leży rower, na który wydałem osiemnaście wypłat. Wracam zadowolony z tego, co napstrykałem, bo Internety takich zdjęć z podziemi gorzelni jeszcze nie widziały. Jestem pierwszy, aby rasss.

Opuszczam folwark, omijam ogrody pałacowe i kręcę w kierunku miejsca, w którym rozpocząłem mą pętlę. Po drodze jeszcze budynek dawnej szkoły i pewnie urzędu gminy. 



Jest też ulica o nazwie „XX-lecia PRL”, co wydaje mi się rzeczą wręcz niesłychaną jak na obecny czas chaosu rządów PiS-owskiej „dobrej zmiany” i procesu powszechnie prowadzonej dekomunizacji. Na tejże ulicy jedna rzecz bardzo fajna: plan miejscowości 3D w wydaniu wczesnego Gierka.



Jeden z lepszych tripów tego roku. W nogach prawie 150 kilosów, bo udało mi się też nieco zahaczyć o centrum Lublińca. Byłem tam ostatni raz, jak na rynku stały jeszcze kultowe kible-piramidy. Na rogu galerii Kometa znajduje się lodziarnia, a w niej najlepsze lody, jakie jadłem w swoim skromnym życiu. Lody „szarpane” z własnej produkcji, bez chemii i zbędnych polepszaczy. Drogo, ale warto. Na smak…


Opuszczając Lubliniec witam jeszcze nad Staw Droniowicki. Smukły wąwóz zalany wodą, ponoć bogaty w karpia. Sama woda mało ciekawa, za to ciekawostka przy dojeździe na staw jest inna: miasto na dzień obecny chwali się 160 kilometrami dróg rowerowych i oto kwintesencja tego szału na jednym zdjęciu:


Polecam wizytę na hrabiowskich włościach. Ponoć jacyś Austryjacy w niedługim już czasie zamienią kochcicki folwark w centrum medyczne. Może być trudno ogarnąć to, co dziś tam jeszcze stoi. Nie zwlekajcie zatem, by czynić fotencje póki plener sprzyja.

Trip: 16.07.2017
Dystans: 148.89 km