Pałac w Krowiarkach
W środku zimy, gdy tęskno mi było za dalekimi wyprawami,
siadywałem często przed mapą i kreśliłem duże łuki, w zasięgu których od czasu
do czasu udało mi się znaleźć coś intrygującego. Wiele tripów ukulanych tego
lata miało swój początek w chłodnych dniach stycznia czy lutego. Kolorowa mapa
rzadko oddaje prawdziwe oblicze rzeczywistości. Mimo to któregoś chłodnego
wieczoru zaplanowałem sobie prawdziwy rajd o nazwie „Wyprawa na cztery pałace”,
który w ówczesnym zamyśle miał odbyć się jednego dnia. Weryfikacja tego planu
nastąpiła po pierwszych przymiarkach wiosennych, z których łatwo
wywnioskowałem, że o ile rzeczone pałace są rozrzucone w promieniu kilku
kilometrów od siebie, o tyle sama droga do oznaczonego rewiru (i powrót
oczywiście) zeżrą mi co najmniej osiem godzin z całego dnia. A przecież już
wyrosłem z młodzieńczej filozofii, że nie cel się liczy, a droga do niego.
Pałace, o których mowa w tym wstępie, mieszczą się w Strzybniku, Czerwięcicach,
Modzurowie i Krowiarkach. Plan podzieliłem na dwie wyprawy. Pierwsza do
Strzybnika miała miejsce 8 lipca i jej bogaty opis miał już swoją premierę na niniejszym blogu. W Czerwięcicach byłem jeszcze wcześniej, bo pod koniec
kwietnia, ale tamtejszą atrakcję upłyciła całkowicie niedostępność obiektu.
Wreszcie nastał dobry klimat do realizacji drugiego etapu planu, czyli wyprawy
w kierunku Modzurowa i Krowiarek. Po pierwszym rozczarowaniu, zostałem jednak nagrodzony.
Droga w te rejony to głównie leśne trakty i błądzenie wśród
małych wiosek. Niby wioski małe, ale nawet moje miasto rodzinne nie powstydziło
by się takiej infrastruktury, jaka niespodzianie zaskoczyła mnie między
Szonowicami a Modzurowem.
Porażka w rzeczonym Modzurowie była wielka. Pałac von Königa
zamknięty za murami, bramami i szlabanami wielkiego gospodarstwa rolnego nie
był w moim zasięgu tego dnia. Oczywiście mogłem wleźć na ten teren, kłaniać się
cieciom i błagać o wpuszczenie na trzy foty z zewnątrz, skoro już kręciłem tam
ponad 70 kilometrów, ale uznałem to za wyjątkową stratę czasu. Zobaczyłem
piękny szlaban. Brawo ja.
Zdecydowanie bardziej intrygował mnie pałac w Krowiarkach. I
właśnie zanim tam dojechałem po drodze znalazłem na środku pola piękny relikt
przeszłości, obok którego nie mogłem przejechać bez zatrzymania. Taką oto
przyczepkę traktora, którą niegdyś dowożono pracowników na pole. Zawsze cieszy
mnie widok takich nietuzinkowych znalezisk, którymi mogę podzielić się z
Szanowną Czytelnią.
Do Krowiarek docieram w samo południe. Na początek podjeżdżam od tyłu, czyli od strony zabudowań dla służby i budynku gorzelni.
Kilka minut później byłem już na terenie parku i dawnych zabudowań folwarcznych, stajni i prawdopodobnie wozowni.
Oczywiście ten blog
nie służy edukacji historycznej w samej sobie, dlatego stronię od kopiowania
wszelakich mądrych tekstów o tym kto, jak i dlaczego tu zamieszkiwał, acz w
przypadku jakże bliskiego memu miastu rodu Donnersmarcków należy zrobić tu
wyjątek. Pałac nie jest stary, bo jego budowę zakończono w 1826 roku, a
ostatniej przebudowy dokonano 70 lat później. W międzyczasie, jak to ma się już
w tradycji takich rezydencji, nieco się spalił, trochę zawalił, tu i ówdzie
pozmieniał stylistycznie. Od 1857 roku zamieszkał tu Hugo II Henkel von
Donnersmark, któremu wcześniej przyszło ożenić się panią Wandą von Gaschin,
córką Amanda von Gaschin, dotychczasowego włodarza. Armia Czerwona nie wyrządziła tu
znacznych szkód, podobnie jak rezydujące tu później ośrodki wychowawcze i
rehabilitacyjne. Gdzieś od lat 70. ubiegłego wieku pałac stoi opuszczony. Od
jedenastu lat należy do prywatnego właściciela, który jednak nie zabił go
dechami, a sukcesywnie rewitalizuje, pomimo że jak informują lokalne media, nie
przychodzi mu to z łatwością.
Jednym z efektów tejże odnowy jest wymiana elementów zbyt
nadgryzionych zębem czasu, by mogły bezpiecznie pozostać na swoim miejscu. W
przedpolu pałacu leżą trzy wieżyczki, które kilka lat temu zdemontowano. Po raz
pierwszy w życiu mogę zobaczyć ten element architektoniczny z takiego bliska.
Kunszt w każdym detalu, choć przecież te wieże stały kilkadziesiąt metrów nad
ziemią i raczej ich szczegóły nie były widoczne gołym okiem z tak daleka.
Dopisało mi wyjątkowe szczęście, bo tego dnia pałac stał
otworem dla niedzielnych gości. Tak przynajmniej można było wnioskować po otwartych
drzwiach. Co prawda dzikie zwiedzanie ograniczało się tylko do miejsc nie zamkniętych
na kłódkę i dodatkowo doświetlonych linią luźno wiszących słabych żarówek, ale
i to przerosło moje skromne oczekiwania, co do tej rezydencji.
Już od wejścia w oczy rzuca się wspaniała posadzka –
element, który zawsze w pierwszej kolejności przyciąga mój wzrok. Wspaniałe,
kolorowe, równo położone płytki bez większych zniszczeń i ubytków. W niektórych
miejscach dla ochrony właściciel położył na nich płyty ze sklejki, aby
pracujący przy renowacji fundamentów robotnicy przypadkiem nie dokonali ich
spustoszenia.
Najpierw udałem się na prawe skrzydło do tak zwanej sali mauretańskiej.
Niestety miejsce spowite było w ciemnościach i na omacek jedynie doświetlając
sobie przestrzeń lampą popełniłem zdjęcie tamtejszego wejścia i części sufitu. Niesamowite
pomieszczenie.
Potem wróciłem do najbardziej okazałej części, która tego
dnia była dostępna, czyli do oświetlonej naturalnym światłem klatki schodowej. Szklany
dach oraz liczne otwory i okna w ścianach bocznych sprawiają, że światło
dociera zarówno do centralnej części klatki, jak i do korytarzy i pomieszczeń
bezpośrednio z nią sąsiadujących.
Klatka prowadzi na trzy kondygnacje. Na ostatniej znajduje
się niesamowity otwór w podłodze otoczony okrągłą balustradą. Zastanawiam się,
czy jest to tylko wytwór wyobraźni artystycznej architekta, czy może tak
zaprojektowana przestrzeń miała jakąś szerszą funkcję, na przykład ułatwiała
porozumiewanie się na odległość.
Sporą część zdjęć stanu obecnego wnętrz pałacu, jaką znajdziemy
w interentach, wykonano w ramach sesji ślubnych. I tego dnia miałem przyjemność
być świadkiem takiej sesji. Mimowolnie, uciekając z kadrów zawodowego
fotografa, przysłuchiwałem się „miałczeniu” świeżej panny młodej wyraźnie
niezadowolonej z faktu, że jej piękna biała suknia narażona jest na kontakt z
grubą warstwą kurzu i pyłu. W pewnym momencie pada sakramentalne: „Kończymy
już, bo jestem upier****na jak świnia?”. Od razu pomyślałem o tym, jak wielkie spotkało
mnie w życiu szczęście, że mam taką żonę, jaką mam, a nie mam takiej jak ta tu
obecna. Gdy opuszczałem wnętrza, do pałacu zawitali kolejni nowożeńcy, wyraźnie
bardziej uśmiechnięci. Nieświadomi załapali się nawet na jeden z moich kadrów.
Z Krowiarkami pożegnałem się po trzech godzinach. Od razu
pomyślałem, że może jeszcze tego lata powtórzę swój trip tym razem zaopatrzony
w latarkę i aparat fotograficzny lepszy od mojego oczka w telefonie. Wszakże
nie dopełniłem całości zwiedzania zupełnie pomijając znajdujące się w przypałacowym
parku mauzoleum. Czas i możliwości logistyczne pokażą, czy uzupełnię braki
jeszcze w tym sezonie.
Trip: 12.08.2018
Dystans: 158.89 km