Obrazki za 5 tysięcy / Część 2
Czas na drugą część opowieści zapisanej obrazem z ponad 5 tysięcy kilometrów ukulanych w roku 2018. A był to rok obfity. Co prawda większość moich życiowych spraw doczesnych posypała się w suchy popiół, ale za to pod względem wykorzystania czasu na rowerowe wojaże, nieskromnie napiszę, przeszedłem sam siebie. W realizacji wielu z nich pomogła mi Lena, która sama pewnego dnia postanowiła wsiąść na rower i dzielić ze mną ten wspaniały czas. Na potrzeby mojej najcudowniejszej żony poczciwy Hindenburg (za rok 10 latek) doczekał się modernizacji kokpitu, tymczasowej wymiany napędu, siodła i klocków hamulcowych oraz poważnego serwisu sprężynowego amora, który teraz pracuje lepiej od niejednego „powietrzaka”. Zatem gdyby nie Lena właśnie, zakurzony Hammer pewnie cały rok spędziłby w kącie – no może poza tymi kilkoma wypadami w deszczowe dni i na bardziej ryzykowne rewiry, czyli między innymi opisywane szeroko w połowie roku wyprawy na domy złe w dolinie Odry.
Pierwszy poważny trip z Leną wykręciliśmy w stronę Rud Raciborskich. To już taki mój klasyk, do którego zaprosiłem teraz żonę. W mojej ocenie w Rudach są trzy miejsca, do których warto zawitać, a w tym roku zdarzyło się odkryć i czwarte, a nawet i piąte – o czym napiszę za chwilę. To pierwsze miejsce to oczywiście zabytkowa stacja kolei wąskotorowej, do której zajeżdżam co rok i jak zawsze robię te same zdjęcia, tym samym obiektom, w tym samym świetle, z tym samym przekonaniem, że tym razem będą inne od tych poprzednich. I tak za rok będzie to samo.
Drugim miejscem jest Ośrodek Buk, w którym moje premierowe występy miały miejsce rok temu. Tym razem zdjęć nie było, bo o ile sobie przypominam padł mi telefon, a aparat został w domu. Tyle że nie było też czego fotografować, bo z wielkich planów odbudowy i otwarcia tamtejszego basenu zostały strzępy pokruszonego betonu niecki ów rzeczonego. Może lepiej będzie za rok?
Trzeci zaś obiekt to oczywiście klasztor. Jak miało się okazać nie on jednak jest głównym celem rowerowych wojaży ludzi mi podobnych, a nic innego jak tamtejsze… bezpłatne toalety. Dla mas rowerowych kursujących na trasie Kuźnia – Rudy czy Kotlarnia – Rudy, miejsce wręcz kultowe. Bowiem obecność na trasie zadbanego i czystego kibla to sprawa czasem życia i śmierci zwłaszcza dla piękniejszej części półświatka rowerowego.
I tu historia z rudzkim kiblem w tle nabiera rozpędu, bo na jego ścianie znajduje się tablica, na której znaleźć można atrakcje tamtejszej części regionu. Co ja pacze, ca ja czytam? Leśniczówka Wildek, stary, zadbany, ukryty w lesie budynek – nie mogłem się oprzeć, żeby go nie odnaleźć. W ten sposób w niedługim czasie od wizyty w Rudach z Leną, znów goszczę w tamtejszych lasach, tyle że teraz nieco bliżej ziemi rybnickiej. Odnajduję wspomnianą leśniczówkę.
Tymczasem na elektronicznej mapie w telefonie rysuje mi się godna ścieżka w leśną gęstwinę. Nęcony smakiem odkrycia kolejnej atrakcji cisnę przed siebie. Docieram do potężnego wzniesienia, które po dziś dzień nosi niemiecką nazwę Schlossberg, czyli w moim niemieckim tłumaczeniu: Zamkowe Wzgórze. Kij wie, czy stał tam kiedyś jakiś zamek, bo w historię się raczej nie zagłębiałem, ale za to obecnie mamy tam zadbaną wiatę z ławami i kapliczkę ku czci św. Huberta, patrona myśliwych i chyba… wędkarzy. Miejsce po prostu niesamowite.
Pozostając w temacie myśliwskich kapliczek, jeszcze wiosną trafiłem przypadkowo na niecodzienny drewniany monument. Piękna kapliczka wyrzeźbiona chyba w dębowym pniu z zamontowanym witrażem. Nie potrafię do dziś przypomnieć sobie miejsca, gdzie ją znalazłem. Była to jedna z takich typowych wypraw „przed siebie” i stąd ta przestrzenna amnezja. Może jeszcze kiedyś na nią trafię.
Któregoś wrześniowego poranka wpadłem na pomysł, żeby odwiedzić dawno zapomniane już miejsce, jakim jest zalew w Rogoźniku. Nie byłbym szczery, gdybym napisał, że darzę to miejsce jakimś sentymentem, ale korciło mnie by znów tam zajrzeć. Było już po urlopowym sezonie, więc mogłem liczyć na względny spokój i harmonię. Odwiedziłem mój ulubiony obiekt, czyli ruiny stacji kajakowej, które od lat starszą nad zalewem.
Może wydać się to dość dziwne, ale największe wrażenie wcale nie robi na mnie ten szpetny szkielet, ale znajdujące się u jego boku monumentalne schody o klasycznym, peerelowskim dizajnie. Lubię tę zepchniętą w niepamięć część wielkiego niegdyś ośrodka wypoczynkowego.
Latem pokręciłem się również w okolicach zalewu w Pławniowicach. To nie jest miejsce dla mnie, bo zawsze jest tam tłocznie i głośno. Postanowiłem za to odwiedzić rejony przypałacowe, a to dlatego, że akurat byłem w trakcie czytania lekkiej lektury „Godulowej Sagi” autorstwa Jerzego Buczyńskiego, sprezentowanej mi przed laty przez mojego najlepszego przyjaciela Koksiarza, a której akcja dzieje się między w innymi w murach rzeczonego bogatego przybytku hrabiego von Ballesterema. Tym razem w oko telefonicznego obiektywu wziąłem tamtejszy spichlerz i budynki gospodarcze dawnego folwarku. Widać, że dużo się tam zmienia na lepsze. Może kiedyś i ten spichlerz zostanie otwarty dla zwiedzających.
I tak z jednego krańca województwa rzuciło mnie na drugi. Najdłuższy trip tego lata miał miejsce 18 sierpnia. Był to wyjazd z gatunku „Kiedyś dawałem radę, dam radę i teraz”. Pod tym pięknym tytułem kryła się wyprawa na Jurę pod moje ukochane Skałki Rzędkowickie bez udziału pociągów Kolei Śląskich. Tego dnia nabiłem ponad 174 kilometry. Były to kilometry czystej przyjemności, choć i tym razem zaliczyłem wtopę obierając polny trakt, który istniał jedynie na mapie. Jestem już na takie rzeczy niewrażliwy, ale tamta przeprawa drogą przypominającą zarośnięty kamieniołom na długo została w mej płytkiej pamięci. Ale i tak dotarłem do celu, rozwaliłem się pod moim iglakiem i odleciałem wpatrzony w ludzi zdobywających białe skałki.
Nieco bliżej domu, bo na rubieżach Tarnowskich Gór zupełnym przypadkiem natknąłem się na pozostawiony sam sobie wielki biurowiec. To taka lokalna wieża WTC, która góruje nad Strzybnicą. Góruje i starszy, bo okazało się, że budynek jest już jakiś czas opuszczony. Ciekawą sprawą jest fakt, że Internety milczą o jakiejkolwiek próbie jego eksploracji przez lokalnych urbexów, a przecież gołym okiem widać, że to łakomy kąsek. Coś zatem jest na rzeczy. Budynek jest zamknięty, chyba pod alarmem. Metalowy kolos, opuszczony i zdewastowany, jest jednak wspaniałym tłem dla starego budynku stacji kolejowej.
Nieco bliżej centrum miasta, za to w gęstwinie lasu odwiedzam kolejne miejsce, w którym dawno już nie byłem. I tu zmieniło się dużo, a wręcz bardzo dużo. Ujście sztolni Kopalni Fryderyk, znane bardziej jako Brama Gwarków, niedawno poddane zostało małej rewitalizacji. Za chwilę minie 200 lat od budowy obiektu, a wystarczyło zaledwie odchaszczyć tamtejsze kamienne ściany, by przywrócić mu dawny wygląd. Wygląd niemal identyczny, jak z dawnych fotografii. Cudowne miejsce. Dodatkowo mimowolnie stałem się świadkiem dość niecodziennego zdarzenia. Otóż zjawił się tam mężczyzna, który przytaszczył ze sobą kilka pustych baniaków i plastikowych butelek, po czym przystąpił do ich napełniania wodą wypływającą ze sztolni. Czyżby zatem nadal tarnogórskie podziemia wypluwały krystalicznie czystą wodę zdatną do spożycia? Przykład zarejestrowany przeze może tego dowodzić.
Jeszcze tego samego dnia udałem się do ostatniego już miejsca, o którym dziś napiszę. Ten obiekt to zupełny rarytas w tej okolicy zważywszy na jego gabaryty. Mowa tu o ceglanym moście kolejowym w Miedarach, który jest tak ukryty, że w zasadzie mało kto wie dokładnie, gdzie go szukać. Może zimą jest łatwiej, ale latem to kompletna maniana. Tymczasem podjąłem się wyzwania i zdecydowałem się na przejechanie sporego fragmentu dawnej linii kolejowej, by dotrzeć pod sam most. I tak zabrakło mi światła na dobre foty, ale nie to było najważniejsze. Most znajduje się nad nieczynną już dziś linią kolejową łączącą Mikulczyce z Brynkiem. Linię o numerze 178 uruchomiono pod koniec 1928 roku. W późniejszym okresie rozbudowano ją o drugi tor, gdyż miała być częścią sieci kolejowej łączącej Górny Śląsk z portami bałtyckimi. Prowadzono nią ruch pasażerski i towarowy. Ten pierwszy wstrzymano we wrześniu 1994 roku, drugi pięć lat później. W 2003 roku linię rozebrano. Pozostał za to monumentalny most, który do dziś służy jako przeprawa do pobliskich pól przez dolinę, w której niegdyś jeździły pociągi.
Warto się tam wybrać, zwłaszcza że jeszcze nie tak dawno ktoś wpadł na pomysł, by po dawnym torowisku poprowadzić ścieżkę rowerową właśnie od samych Mikulczyc przez Wieszowę, Zbrosławice, Miedary do Brynka. I tu taka ciekawostka: gdzieś w okolicach 2010-11 roku, w czasie budowy autostrady A1 wzniesiono wiadukt kolejowy dokładnie w miejscu, gdzie biegła rzeczona linia. O tym, że nowiutki wiadukt ma charakter obiektu kolejowego świadczy fakt, że zasypano go tłuczniem pod torowiska. Tymczasem jakiś rok temu dokładnie na tej samej nitce rozebrano wiadukt na polach w Grzybowicach. Nasuwa się zatem pytanie za parę milionów złotych: po co budować wiadukt kolejowy na nieczynnej i kompletnie rozebranej linii?
I tak oto kończy się druga część obrazkowego podsumowania 2018 roku. Mam nadzieję, że znajdą się naśladowcy, ludzie, którym nieco odsłoniłem najbliższe im okolice, pokazałem miejsca, o których nie mieli pojęcia, a które są tuż za rogiem. Nieraz sam się dziwię ile rzeczy na co dzień omijam, w ile uliczek nie zajrzałem, ile wspaniałych miejsc pozostaje przeze mnie nieodkryta. I zawsze jest ten dobry czas, by to odmienić. Ten dobry czas na rower, czasem na porządny spacer.
Pozdrawiam Czytelników.