Nasza Indu 2015
To już druga nasza rodzinna Industriada. Tym razem wraz
z Leną, jej tatą i wujkiem ponownie nie pogardziliśmy darmowymi biletami Kolei
Śląskich i tę upalną sobotę, 13 czerwca, zaplanowaliśmy w oparciu o siatkę
połączeń między obiektami w Zawierciu i Katowicach. Jak to zazwyczaj bywa już w
trakcie realizacji naszego pomysłu, różnorodność atrakcji i miejsc skutecznie
zdeformowała sztywny plan działania. Ostatecznie odwiedziliśmy trzy miejsca:
Hutę Szkła, Walcownię Cynku i Porcelanę Śląską.
Huta z zewnątrz nie robiła wrażenia. Gdy jednak
zaczęto oprowadzać nas po wciąż czynnym zakładzie, człowiek z każdym krokiem
nabierał szacunku zarówno dla ludzi tam pracujących, jak i owoców i mozolnej
pracy. Gorąco buchające z pieców, wszechobecna stłuczka i nieprawdopodobna
precyzja wykonywanych czynności robiły wrażenie. Prawdę mówiąc do tej pory myślałem,
że szlify na szkle robi się maszynowo, a tu okazuje się, że jest to mozolna
ręczna robota w ogromnych halach przeniesionych do współczesności na żywca z
lat 70. ubiegłego wieku. Warto było tu przyjechać i poczuć ten żar, by choć na
chwilę docenić lekkość własnej pracy.
Z Zawiercia obieramy kurs na Szopienice. Krótki spacerek
z dworca i witamy w najlepszym obiekcie industrialnym, jaki do tej pory
widziałem, obiekcie swą atrakcyjnością dorównującym nawet Stacji Zawada. Stara
walcownia z oryginalnie zachowaną linią produkcyjną, czterema maszynami
parowymi i piecem muflowym robi ogromne wrażenie. Już w nocy poprzedzającej
Indu odbył się tu koncert muzyki rave i jestem pewien, że ta przestrzeń była
idealnym miejscem dla posłuchania ciężkiej elektroniki. Walcownia wypełniona
jest wspaniałymi maszynami, silnikami i różnorakimi urządzeniami, a wszystko to
przy zachowaniu postindustrialnej surowości wnętrza. W jednym z kątów sali stoi
stalowym regał, na którym ułożono mufle. Niby nic nadzwyczajnego, ale dla kogoś
takiego jak ja, kto z zadumą penetrował ruiny pieców Huty Uthemann i mógł
oglądać jedynie zniszczone, popękane i wytłuczone mufle, widok pełnej,
oryginalnej był czymś nadzwyczajnym. W to miejsce trzeba wracać tak często, jak
tylko to możliwe.
Popołudniu darmowym busem przez Nikiszowiec
dotarliśmy do zabudowań Porcelany Śląskiej. Do tej pory obiekt ten znałem
wyłącznie z widoku z okien pociągu. Okazało się, że mamy tu do czynienia z
kompleksem doprowadzonym do bardzo daleko posuniętej ruiny, często budzącej
moje wątpliwości, czy w ogóle obiekty te powinny być otwarte dla zwiedzających.
Oczywiście ja byłem „u siebie”, bo rozpadające się ściany, sypiące sufity i
dziury w podłodze, to dla mnie klimat zupełnie nie obcy, a wręcz wskazany. Na
miejscu duży ruch, wewnątrz hal kiermasze „rzeczy ładnych” i zdrowej żywności,
a w poszczególnych pomieszczeniach wystawy i wystawki. W jednym z nich na
przykład rozwieszono zdjęcia Marka Stańczyka, którego wernisaż w Bytomskiej
Wieży przy BCK-u moja żona zafundowała mi już ponad rok temu. Inne zaś pomieszczenia
zostały otwarte i zachowane w takim stanie, jak w dniu gdy Porcelanę zamykano –
i tu na przykład warto było zatrzymać się w magazynie kalek, w którym zachowała
się oryginalna kolekcja z lat produkcji zakładu. Obiekty Porcelany tworzą istny
labirynt, w którym naprawdę warto było się zgubić.
Obładowani zdobytymi w loterii w Hucie szklankami
i kieliszkami, a także kupionymi w Porcelanie innymi szkłami wracamy z Zawodzia
zmęczeni upałem i wydeptanymi kilometrami, ale za to uradowani, że tak dużo
udało się zobaczyć, tak dużo poczuć, tak wiele zrozumieć…