Dwie butelki Tichauera
To nie był dobry dzień na rower. Lało, od rana lało niemiłosiernie. A tymczasem na długo przedtem postanowiłem zawitać na same rubieże miasta Tychy w celach konsumpcyjnych. Od 2016 roku na rynku tak zwanych piw kraftowych zagościła marka Tichauer, która ma być kontynuacją tradycji piwowarskich Browaru Obywatelskiego w oparciu o starą recepturę, ale jednocześnie w nowoczesnym wydaniu. Jako miłośnik niszowych marek ambrozji nie mogłem odpuścić sobie tej okazji i z racji niewyklarowania się pogody do wczesnych godzin przedpołudniowych, do Tychów pojechałem koleją. Też fajnie.
Browar Obywatelski to długa historia tyskiego piwowarstwa sięgająca 1895 roku. Historia bardzo różna i jak to bywa z małymi manufakturami, bardzo zagmatwana. W 1997 roku rozlano ostatnią butelkę i browar zasnął. To w zasadzie był punkt wyjścia, bo prywatny właściciel dziś już w większości komercyjnej nieruchomości chciał powrócić do świetności browaru, tej świetności, gdy zakład stał jeszcze pod nazwą Bürgerlieche Brauerei Tichau. Ponoć gdzieś w czeluściach ceglanych budynków, które zostały pod koniec wojny oszczędzone przez bawarskich żołnierzy Wermachtu, znaleziono stare receptury. To na nich miała oprzeć się produkcja dwóch piw: jasnego lagera i ciemnego palonego. Ruszyłem więc do miejsca, które jak mi się wydawało, jest miejsce powstawania nowej marki.
Zanim udałem się do miejsca spożycia, skorzystałem z okazji zwiedzenia starej słodowni, która dziś zamieniła się w cudownie odrestaurowany budynek dla potrzeb biznesu. Gdybym miał własne biuro, to chciałbym je mieć właśnie w takim miejscu. Kto wie?
Na terenie browaru jest jeszcze jeden budynek komercyjny: stara parowozownia zamieniona w drogą restaurację. I tak ciągnąc marzenia dalej, gdybym miał biuro we wspomnianej słodowni, to właśnie do tej restauracji chodziłbym jadać lancz. Kto wie?
I tak od budynku do budynku trafiłem pod dach, gdzie można było zakupić rzeczone trunki. A był to dach rampy warzelni – zniszczonej, zaniedbanej, z przepięknymi łukami cegieł i starym zegarem.
Coś mnie wtedy tknęło. Pytanie, od którego w zasadzie cała moja podróż powinna się zacząć: gdzie tak naprawdę warzony jest Tichauer? Gdy zapytałem o to pana sprzedającego, nie odpowiedział. Ale brak odpowiedzi był paradoksalnie najlepszą odpowiedzią: na pewno nie w tym browarze! Pogrzebałem potem w sieci i znalazłem informację, że miejscem produkcji jest browar Holba w czeskiej miejscowości Hanušovice. W to czerwcowe popołudnie przestałem wierzyć w ludzi. Dziś, pół roku później, na oficjalnej stronie internetowej Browaru możemy już przeczytać: „Czas zatacza koło. Piwo Tichauer powraca do Browaru Obywatelskiego. Produkcja piwa odbywa się w Czechach na podstawie dawnych receptur”. Poczułem się oszukany – gdzie są Tychy, a gdzie są Hanušovice?
Za dwie butelki zapłaciłem 20 złotych. Niech będzie, po to tu przyjechałem. Rozlało się jeszcze mocniej, zawiało. Może pogoda tego dnia nie sprzyjała piciu w plenerze, ale gdzie miałem zakosztować, jak nie w samej ojczyźnie rzeczonego piwa. I rozczarowałem się bardzo. Nie mogę napisać, że mi nie smakowało – butelka za 10 złotych nawet jak nie smakuje, to… smakuje, ale niestety nie tego oczekiwałem. Oba piwa, Lager i Dark, mają po 4,8% alkoholu, jak dla mnie smakują i pachną identycznie mdławo. Wystarczy zamknąć oczy i nie zgadniesz, które pijesz. Goryczka słaba. Żeby nie osądzać, wykładam jeszcze 7 złotych na mały plastikowy kubek lanego lagera. Z beczki będzie lepsze? Nic z tego, porażka. Trochę zapachniało naiwnością. Piwo z dużego przemysłowego browaru w Czechach nie może smakować, jak piwo z manufaktury. Piwo z dużego przemysłowego browaru w Czechach nie powinno też tyle kosztować. Jeśli jednak produkcja jakimś cudem wróci pod dach Browaru Obywatelskiego, chętnie wrócę posmakować. Może znajdzie się nawet jakiś sponsor?
Mocne post scriptum.
Jeśli jednak komuś nie straszna cena 10 złotych za pół litra wybornego piwa polecam zawitać do miejsca jak dla mnie absolutnie niezwykłego. W Żernicy pośród bogatych jednorodzinnych domków trafiamy na wystawną drewnianą chatę urządzoną w pełni w stylu bawarskim. Na wysokim parterze znajduje się prawdziwa kwintesencja niemieckości w postaci przytulnej restauracji o nazwie Reini. Trafiliśmy tam trochę przypadkiem, ale zostaliśmy na bardzo długo.
Wewnątrz prawdziwa klasyka z dominacją litego drewna i zapachem prawdziwego piwa. Właściciel, człowiek z wyglądu przypominający kierowców autobusów dalekobieżnych z firmy Bayer Bayer, proponuje nam oryginalnie przywiezione z Bawarii piwa. Ma serce, bo zanim zamówimy, możemy skosztować. Ambrozję leje do oryginalnych kufli. Tylko tak, nie inaczej.
Za barem milion eksponatów browarnianych, na ścianach, półkach, pod nogami i pod sufitem drugi milion starych klamotów. Dla mnie to zwykłe graciarstwo, ale moja najwspanialsza żona Lena była wręcz zachwycona. Klimat tej restauracji jest wręcz niesamowity, a byliśmy tam wiosną – aż chce się pojechać, jak spadnie śnieg. Z dobrego kadru można by zakłamać, że witaliśmy w prawdziwych Alpach.
Na zewnątrz niezwykła dbałość o szczegóły, nawet skrzynka na listy z nazwiskiem właściciela jest nie tuzinkowa.
Tyle by było na temat tegorocznych odkryć i rozczarowań piwnych.