Portyk sławięcicki na koniec roku

Normalnie u schyłku roku powinienem popełnić na mym blogu rzetelnie rozliczenie ostatnich dwunastu miesięcy. Tymczasem ostatnio na jednym z serwisów ogłoszeniowych otworzyłem bazar z częściami rowerowymi, które gromadnie zalegają mi w dzierżawionej od wspólnoty mieszkaniowej szafie pancernej z dykty czwartego gatunku. W ramach jednej z udanych sprzedaży natrafiłem na kosmicznego gościa, z wyglądu miał ze 700 lat, na pewno emerytowany górnik, który pochwalił mi się, że jako członek Turystycznego Klubu Kolarskiego PTTK (im. Władysława Huzy w Gliwicach – to już dopowiedziałem sobie sam), zagarnął w tym roku dwanaście i pół tysiąca kilometrów. A był październik. Rozmowa była długa i rzeczowa, i niestety okazało się, że moje „krążenie wokół klopsztangi” wobec wojaży mojego klienta jest nic nie znaczącym incydentem w świecie prawdziwych roweroholików. Postanowiłem już nigdy więcej nie podsumowywać roku.

Coś jednak na zakończenie czwartego kwartału namazać wypada. I tak podczas kolejnej renowacji komputera natrafiłem na kilka fotencji z jakże okazałego i wcześniej jakimś cudem nie relacjonowanego wypadu. Rzecz miała miejsce pod koniec maja tego roku, a zaczęło się tradycyjnie od zdjęcia z satelity Gógla.



Dzień był raczej ciepły, albo pisząc wprost – okropnie ciepły. Sobota. Zaintrygowała mnie miniaturka okazałego wejścia do pałacu, za którym krył się gęsty las. Szybko oznaczam sobie trasę, oczywiście z uwzględnieniem jak największej ilości bezdroży. Do Rachowic (tam, gdzie podczas deszczu chodziłem kiedyś do kościoła), jadę elegancką, choć trochę poszarpaną przez wodę, szeroką ścieżyną. Trasa jest oznakowana jako żółty szlak. Po drodze wart odnotowania jest charakterystyczny dla tego obszaru las brzozowy, który jest efektem rekultywacji po wielkim pożarze z 1992 roku.


Do celu mojego wojażu, miejscowości Sławięcice, toczę się głównie lasem. Tak jak lubię, tak jak kocham. Tradycyjnie gdy na mapie w telefonie pojawi się jakieś niebieskie oczko, nie szczędzę czasu i sił, by tam zawitać. Tym razem trafiło mi się absolutnie urocze miejsce na spożycie drugiego (no dobra – czwartego) śniadania. Zagryzam sznitki, popijam mieszanką mięty, szałwii i aromatów cytrynowych – specjalną recepturą moich wykwintnych trunków rowerowych przygotowywanych osobiście ręką mej najwspanialszej małżonki. A to wszystko w takich oto okolicznościach przyrody:







Jeszcze po drodze tama:



I w końcu witam w parku, do którego zmierzałem. Co więc tak mnie kusiło, by się tu kulać w tak niesprzyjających warunkach cieplarnianych? Otóż w ów parku znajduje się architektoniczne cudo, które jest pozostałością po wspaniałym pałacu, jaki niegdyś tu stał. Mniejsza z tym kto go zbudował, kto w nim mieszkał, gdzie trzymał konie i gdzie jadał obiady. Ważne, że stało tu nowoczesne zamczysko zaledwie muśnięte wojenną zawieruchą. Obiekt niemal nie pasujący historycznie do innych podobnych mu posiadłości, które pod koniec wojny zostały rozgrabione i zniszczone przez Ruskich. Tu ponoć Armię Czerwoną ubiegli sami mieszkańcy wioski, którzy po opuszczeniu „lokalu” przez prawowitego właściciela na początku 1945 sami sporządzili sobie inwentaryzację jego dóbr. Tradycyjnie oczywiście Rosjanie zrobili kilka ognisk w pałacu. Potem paliło się jeszcze w 1948, ale finalnie włości przetrwały technicznie w stanie bardzo dobrym.


W międzyczasie część budynku była wykorzystywana na potrzeby szkolnictwa. Inna część majątku zamieniona została na PGR. Czyli klasyka. Ponieważ nie dało się zagospodarować całego obiektu, opustoszałe sale podupadały. W roku 1973 podjęto decyzję o wyburzeniu pałacu. Dziś wielu zadaje sobie pytanie, czy rzeczywiście ów decyzja o rozbiórce była efektem pogarszającego się stanu technicznego, czy może komuś z prezydium mocno zależało, by gmach runął. Ponoć mocno tam nakradziono, ale i tak mury trzymały się prosto. Na jednym z kędzierzyńskich forów nie jednego chciano za to powiesić za j**a, ale czy znajdą się winni, czy nie, pałacu już nikt nie odbuduje.


Ciekawostką absolutnie trudną do wytłumaczenia jest natomiast fakt, iż podczas wyburzania zachowano jedno z bocznych wejść do pałacu.



Dziś właśnie ono jest jedyną pozostałością po budynku. Było to wejście od strony ogrodów, które obecnie zamieniono w park z alejkami i przedziwnym sposobem gospodarowania przestrzenią – ale o tym na końcu. Identyczne wejście znajdowało się dokładnie po drugiej stronie. Prowadziło na taras nad jeziorem i to właśnie to wejście najczęściej spotykamy na zdjęciach z okresu świetności pałacu.



Tradycyjnie rzeczywistość wypacza ideały. Mamy zepchnięty już niemal do rynsztoka wspaniały symbol Polski Walczącej i jakiegoś ciula, który absolutnie nie mógł powstrzymać się, by nie pomazać tej cząstki historii czarną kreską swojego nędznego żywota. Elewacja raczej zakonserwowana, niż zadbana. 




A jednak gdy uniesie się głowę ku górze, to i w tej odrobince znaleźć można kunszt i przepych dawnego pałacu.




Niegdyś, zapewne od końca lat 30. ubiegłego wieku, pałac ochraniały pojedyncze betonowe bunkry. Wobec wielkości obiektu wyglądały karłowato, ale w odróżnieniu od pałacu, stoją do dziś w całkiem niezłej kondycji.



Na osi parku dzieją się dziś za to rzeczy niezwykłe. Oto ta sama ścieżyna do połowy jest wyasfaltowana, od połowy szutrowa, zarośnięta. Nie zagłębiałem się w problem, ale rzecz jest naprawdę ciekawa, bo oto na środku drogi wyrasta nam taka tablica. Widać, że Opolskiem się nie pier**lą! 


Park jest wielki i obok portyku znajduje się tam jeszcze kilka ciekawszych wątków architektonicznych, m.in. trzywieżowy budynek zwany Pałacem Flemminga, czy stary opuszczony dom ogrodnika. Mnie zainteresował za to iście cudowny widok odrestaurowanego budynku dawnej elektrowni dworskiej, który obecnie pełni funkcję wykwintnej restauracji (w menu piwnym Paulaner!) o jakże zaskakującej nazwie… Dworska Elektrownia. Nie zawitałem, nie popiłem, bo szykowała się tam jakaś weselna biba. Będzie jeszcze okazja.
Wypad bardzo udany i oczywiście ze względu na pominięte atrakcje absolutnie wymagający powtórki. 



Tymczasem żegnamy rok 2017 i bardzo dobrze, bo jak dla mnie lata parzyste są zdecydowanie szczęśliwsze: w 1984 się urodziłem, w 2000 mama kupiła mi pierwszy komputer, w 2008 sam kupiłem sobie komputer, w 2010 składałem najnowocześniejsze autobusy miejskie pod słońcem, w 2012 poznałem najwspanialszą dziewczynę na świecie, w 2014 się z nią ożeniłem, w 2016 kupiłem sobie rower z plastiku i masła…  W 2018… Życie dopisze resztę, oby równie szczęśliwą.
Trzymajcie się!

P.S.
Zdjęcia historyczne wygrzebane ze strony forumkk.pl. Jeśli ktoś ma jakieś roszczenia, pisać śmiało.

Trip: 27.05.2017
Dystans: 107.41 km