Pięć dni powszednich

Sama końcówka sierpnia. Gdy wszyscy już wracają, my dopiero ruszamy w podróż. Raz w roku pozwalamy sobie na krótki, acz głęboki oddech. Korzystamy z niecodziennego zaproszenia osoby, która jeszcze parę lat wcześniej była niewolnikiem własnych czterech ścian, a dziś nie potrafi nawet zliczyć miejsc odwiedzonych w przeciągu ostatnich dwóch tygodni. I nam się udzieliło. Nie bez obaw podjęliśmy się kilkudniowej tułaczki po Gruzji, kraju gór, błotnistych dróg, czystych rzek, szarych miast i tysięcy zapadłych wiosek. Takiego obrazu się spodziewaliśmy, taki obraz był nam dany.


Wrzesień to przeważnie ciepły miesiąc. Mieliśmy tym razem szczęście. Poranne opady odbierały nam kilka stopni z dziennej racji turystycznych temperatur, a to przynosiło dawno wyczekiwaną przez nas termiczną ulgę. Źle za to dobraliśmy obuwie do spacerów, bo te same poranne deszcze zamieniały lokalne dróżki w błotne arterie. Czarna maź towarzyszyła nam przeważnie aż do momentu, gdy nie dotarliśmy do którejś z głównych dróg. Ta sama breja pokrywała przerdzewiałą podłogę wiekowego Transita, marszrutki, rozchybotanego busa, który teraz wiózł nas do miejsca, gdzie poza lotniskiem, pierwszy raz stajemy na twardej kostce chodnikowej.     



Gości nas przemiła rodzina. Pokoje małe i ciemne, ale czyste. Można odnieść wrażenie, że sami gospodarze mieszkają w warunkach gorszych, niż przybyli do nich goście. Widzimy się z nimi na posiłkach, nie bardzo wiemy o czym i jak rozmawiać. Nie przeszkadza to jednak w gestykularnej wymianie pochwał na temat miejsca i okoliczności, w których się znaleźliśmy.  Przynajmniej tyle mogliśmy wnieść od siebie, a nie był to wkład bezpodstawny, bo posiłki, których nazw nie pamiętałem już kilka sekund po tym, jak nam je podano, były niesamowicie pyszne. Potem zostawaliśmy sami. To dość dziwne przeżycie, gdy gospodarze wstają od stołu, dziękują za wspólnie spędzony poranek, ubierają się i wychodzą pozostawiając nas w swojej kuchni tak, jakbyśmy byli członkami tej rodziny. Kiedyś już to przeżyłem, ale po drugiej stronie Europy. Odnoszę takie wrażenie, że im bliżej środka Starego Kontynentu, tym bardziej rośnie wzajemna międzyludzka nieufność.


Lubię góry. Lubię je tak na chwilę, na jeden, dwa, góra pięć dni. Tu jednak góry przestaje się lubić, a zaczyna… kochać. Wiem, że dla mnie jest to miłość chwilowa podsycona samymi widokami. Mimo to na te parę chwil pozwalam się unieść. A w zasadzie oboje unosimy się ponad te nasze 33 metry betonowej wieży, w której na co dzień mieszkamy. Trzeciego dnia zdobyliśmy się na podróż obowiązkową, na której tak naprawdę zeszło nam już do końca pobytu. O świcie ruszyliśmy w kierunku wioski Gargeti. Ruch ten podyktowany był pewną sugestią, że o ile nie przyjechaliśmy tu w celach iście turystycznych, to ten skrawek Gruzji zobaczyć po prostu musimy. I było w tym wiele prawdy, choć sama podróż w górach przy kalejdoskopowej aurze i nie do końca zrozumiałych dla nas postojach pośrodku niczego zajęła nam niespełna 13 godzin. Dotarliśmy do miejsca naprawdę mitycznego – kościoła Tsminda Sameba nad którym wznosi się szczyt Kazbek. Była to nasza jedyna podróż, którą z definicji można by tytułować „turystyczną”, ale warta tych dosłownych paru chwil, które tam spędziliśmy.




Na koniec odbyliśmy mały przejazd nad Przełęczą Krzyżową aż za wieś Jvari do miejsca dość osobliwego – kamiennego kręgu będącego pomnikiem gruzińsko-rosyjskiej przyjaźni. Miejsce przepiękne i odosobnione, ale symbolika dość niewymowna zważywszy na ostatnią dekadę w historii tego pięknego kraju. 




Miasta, które odwiedziliśmy, czy w których byliśmy zaledwie przejazdem, nie są czyste, schludne, lśniące. Raczej unikamy metropolii, większego zagęszczenia, hałasu i zgiełku. Kroczymy bokami niezbyt zainteresowani turystyczna otoczką. Tacy już jesteśmy sami z siebie, że odrapany mur na rubieżach miasta więcej wnosi w naszą turystykę, niż ozłocony meczet, który zobaczyć można na milionie zdjęć w przeglądarce. Czasem myślę, że zdjęcia, które robię, wspaniale uzupełniają te czarne dziury w wycyckanych przewodnikach. Idea zwiedzania Paryża bez Wieży Eiffla, Rzymu bez Koloseum, Barcelony bez Katedry św. Eulalii jest już jakimś niszowym trendem, w który albo sam nieświadomie wpadłem, albo co mniej prawdopodobne będę jednym z jego prekursorów. 


Pięć dni powszednich spędzonych na spokojnym czerpaniu z dobrodziejstw obcej nam dotąd kultury. Biednie, ale za to schludnie. W miastach raczej smutno. Ludzie spokojni, uczynni, gościnni – raczej sami z siebie, a nie dlatego, że byliśmy spoza kraju. Nie dotarł tu jeszcze głęboki komercjalizm, wolę już tę kamienną szarość, niż pstrokatość zakłócającą harmonię przestrzenną polskich miast i miasteczek. Może właśnie to chciałbym zabrać ze sobą z powrotem. Błotniste drogi raczej bym pozostawił na miejscu.