Dwa dworki, pałac, gorzelnia...

Dużo kręciłem, mało pisałem – tak w skrócie wyglądał mój rowerowy rok 2018. Zarówno wiosna, całe lato, jak i wczesna jesień były wręcz idealne. Trudno tak wspaniałą aurę marnować na ślęczenie przed monitorem. No chyba że chodzi o planowanie dalekich tripów na mapach Gógla. Dużym plusem okazały się również tegoroczne okoliczności zawodowe, które już drugi raz z rzędu dały mi prawie osiem tygodni nieskrępowanego wypoczynku, choć odbyło się to kosztem pożegnania z francuską grupą PSA, na jej stratę oczywiście. Dziś, pod koniec października, gdy za oknem mokro i szaro, przy butelce zasłużonej ambrozji, w wielkim streszczeniu przedstawiam Wam kilka miejscówek godnych odnotowania. Wcześniej pisałem już bogate relacje z wizyt w Strzybniku czy Krowiarkach, tym razem skupię się na innych kompleksach, które w tym roku witały mnie godnie. 



Pierwszym punktem na mapie wiosennych wyjazdów było miejsce odwiedzone przeze mnie dobrych kilka lat temu. Stary folwark w Pniowie niedaleko Pyskowic to swego rodzaju mała świątynia moich dawnych wojaży. Wracam zainteresowany cóż mogło się tam zmienić. Ku mojej rozpaczy zmieniło się wiele. W zasadzie wszystkie budynki folwarku, zarówno stare drewniane szopy, jak i ceglane domy zostały zburzone. Z całego gospodarstwa ocalały ściany obory, ale wyrwano z nich wielkie stalowe wrota, a przy okazji zniszczono część ściany, na której widniał napis „Staroste”, czyli nazwisko prawdopodobnie ostatnich właścicieli majątku przed 1945 rokiem. Część główna ów majątku, czyli dworek wydaje się być nienaruszony w stosunku do poprzednich lat. Budynek już nie do uratowania, ale wciąż urokliwy i szykowny. Wiosną jeszcze można zobaczyć jego ceglane ściany, gdy drzewa przyodzieją się w liście, całość znika na długie miesiące w gęstwinie. Urokliwie niesamowicie, zwłaszcza, gdy zakwitają drzewa, które zdążyły przez ostatnie sześć dekad zapuszczania budynku, wyrosnąć w jego wnętrzach. Jak w Narnii, tylko latarni brak. 











Jeszcze wczesną wiosną ruszyłem na Kotliszowice. Miejsce odkryte nieco przypadkowo, za to urokliwe nieprzeciętnie. Kawał drogi od domu, ale to od kilku lat stało się już tradycją, że jak coś jest fajne, to musi być daleko. Drogę do miejscowości opiszę innym razem, bo niewątpliwie była to podróż pod kątem krajobrazowym wręcz niesamowita. Dziś skupię się na celu, czyli wspaniałym, zapuszczonym parku, w którym znajduje się stary i nadgryziony zębem czasu dworek, zaś na jego obrzeżach zdewastowane ruiny folwarczne. Historia całego kompleksu sięga 1861 roku. Kij z tym kto tam mieszkał i co tam robił, ważne, że dziś to nie tylko piękny plener zdjęciowy, ale miejsce dla zresetowania duszy. Dworek jest zniszczony, ale ktoś go pilnuje. Starszy jegomość siedzi na krześle przed jednym z wejść, czyta gazetę, raczej nie przejmuje się mną póki strzelam foty z zewnątrz. Wejście do wnętrza tego dnia było niemożliwe.









Na uboczu Kotliszowic znajduje się jeszcze jedno miejsce, do którego warto podjechać. Co prawda we wiosennym krajobrazie bezlistnych drzew to nic specjalnego, ale warto odnotować, że znajduje się tam niewielki cmentarzyk ofiar cholery z 1830 roku.



Gdy wiosna się już rozbuchała zielenią, znów pociągnęło mnie za Odrę. Postanowiłem nawiedzić po raz drugi największe opuszczone ruiny pałacowe, jakie można spotkać w tej części województwa śląskiego. Ruszyłem do Sławikowa. Tamtejszy kompleks zamknięty w granicach obszernego parku składa się z trzech godnych nawiedzenia obiektów: wspomnianego pałacu w ruinie, sporego mauzoleum ukrytego wśród gęstej parkowej flory oraz przypałacowego spichlerza, który w stosunku do dwóch wspomnianych obiektów, ostał się wręcz w stanie nienaruszonym.





Ogarnięcie całych ruin pałacu to zadanie, które zdecydowanie należy sobie podzielić na raty. W zeszłym roku pokręciłem się nieco po centralnych pomieszczeniach. W tym postanowiłem wleźć na południowe skrzydło, które jest najbardziej wyeksponowaną częścią widoczną z ulicy. Wspaniałe ceglane łuki otaczają taras na piętrze, na którym w latach świetności pałacu znajdowała się oranżeria. Kto tam wie, czy to prawda, czy tylko lokalny mit, ale ponoć Ernest von Eikstedt, który w roku 1865 wprowadził się do mocno zmodernizowanego pałacu wykorzystał to skrzydło na potrzeby stworzenia w nim szklarni, w której hodował później sprowadzone z południa cytrusy, w tym pomarańcze. Stąd rzeczona nazwa tej części, do której tego słonecznego dnia postanowiłem się wdrapać.





Stare mauzoleum obrosło już legendą. Znajduje się w samym rogu parku, prowadzi do niego wąska, niepozorna, trudna do przebycia rowerem ścieżyna. Wśród zarośli i wysokich drzew ukazuje się wspaniała, wysoka budowla. Wejście do jej wnętrza jest otwarte, pozbawione wrót. Wewnątrz ciemno i pusto, ceglane ściany pokryte gęstym pyłem. Wrażenie robią za to zewnętrzne ściany i szpiczaste wnęki okiennic, w których zapewne niegdyś wtopione były zacne witraże. Od tyłu mauzoleum znajdują się szerokie schody prowadzące na taras otoczony ceglanym murem.  Nie wykluczone, że było to miejcie, w którym znajdował się ołtarz. Dziś zamiast ołtarza są gęste paprocie, mech i świeczniki z puszek po Tatrze.












Nieco bliżej ruin pałacu stoi spory spichlerz. Tak to głoszą przewodniki, ale jak dla mnie to nie tylko przypałacowy spichlerz, ale także obora. Budynek pełnił te dwie funkcje. Betonowy fundament, ceglane ściany i drewniane poddasze trzymają się znakomicie. Być może taki stan rzeczy wynika z faktu, że tę część majątku wykorzystywano jeszcze przez długie lata w ramach państwowego gospodarstwa rolnego, o czym mogą świadczyć choćby przesuwne drzwi, jakich zapewne nie znano w czasach świetności pałacu.





Gdy nastało już lato, zrobiło się gorąco, wręcz niemożliwie gorąco, chroniłem się głównie w lasach. Jednym z ciekawszych wyjazdów leśnych był wypad do Białego Dworu niedaleko Rud Raciborskich, malutkiej osady na uboczu drogi stojącej kilkoma budynkami i co najistotniejsze – ruinami sporego folwarku. Na mojej mapie miejscówek do odwiedzenia ten obiekt wisiał już ze trzy lata. W końcu pojechałem. Nęcony zdjęciami z Internetów zjechałem cały folwarczny majątek. Dziś nie ma już za wiele do obejrzenia. Symbolem jest oczywiście stara gorzelnia, a właściwie to jej komin – arcydzieło architektoniczne najwyższej klasy. Historia tego miejsca jest dość zagmatwana, na terenach należących do Cystersów najpierw znajdowała się huta szkła, potem sam folwark i do tego bielarnia. Od pomalowanych białym wapnem zabudowań gospodarczych wzięła się obecna nazwa rudzkiego przysiółka: Alba Villa – Biały Dwór.  








Dobrze czasem zerknąć na mapę, by zobaczyć co ciekawego kryją okolice. Co prawda mi już dawno znudziło się kręcenie wokół własnego miasta i wybieram drogi dalekie, ale za każdym razem jestem zadowolony z podjętej decyzji, słusznego wyboru. To jest dobra nauka i na przyszłe lata, gdy niewątpliwie poznam nowe miejsca i drogi doń prowadzące. A ponieważ jestem dość sentymentalny, nie jest wykluczone, że nie raz, nie dwa, jeszcze zapuszczę się w okolice już niegdyś odwiedzane.