Obrazki za 5 tysięcy / Część 3

Trzecia część obrazkowych opowieści za 5 tysięcy będzie pewnym miksem, który rok w rok siedzi mi w głowie, a za którego nigdy nie potrafiłem się porządnie zabrać. Ten wpis będzie zatem wpisem szczególnym. Przedstawię Szanownym Czytelnikom kilka fotencji, które wrzuciłem do wora z napisem „zdarzenia niecodzienne, niespotykane, dziwne, fajne, śmieszne… i inne”. Oczywiście wszystkie te foty ustrzelone zostały podczas tegorocznych tripów i są żywym zapisem zdarzeń, które spokojnie mogły w życiu mnie ominąć, a jednak mnie spotkały.

Zacznę od niecodziennego placu w sercu wielkiego miasta. Niby nic szczególnego, ale widok ten tak mnie ujął, że nie mogłem ominąć go bez zatrzymania. W tle zniszczona, opuszczona kamienica, a na podwórzu wrak starego volkswagena unieruchomiony w przestrzeni ceglanych murów. Mało kto by się spodziewał, że taki stan rzeczy zastać można zaledwie 300 metrów od wielkiego rynku w Tarnowskich Górach. Duże miasta mają swoje małe tajemnice, a ta bez wątpienia jest jedną z nich.



Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów złapałem kapcia. Rzecz działa się pod koniec kwietnia podczas powrotu z eksploracji pałacowej oranżerii w Sławikowie. W miejscowości Dąbrowa nieopodal Miejsca Odrzańskiego pędząc w dół z przepięknie długiej serpentyny nadziałem się prawdopodobnie na szkło. Naprawy ogumienia podjąłem się na przystanku pekaesu naprzeciw gospodarstwa zdominowanego przez pasące się krowy. I to właśnie te krowy, jak żadne inne krowy wcześniej, wyraźnie zainteresowały się moją reparacją. Przy każdym ruchu pompki intonowały mi głośnym rykiem stadnie gromadząc się pod elektrycznym pastuchem. Ostatecznie po załataniu dętki i sprzątnięciu narzędzi, stado rozeszło się i w większości poległo w cieniu. Na pamiątkę zrobiłem fotkę już po fakcie, ale zawsze gdy na nią spojrzę przypomnę sobie ten niecodzienny koncert.


W Tworogu Małym tuż przed wjazdem do lasu znajduje się spory karmnik, a w nim prawdziwy stół szwedzki dla zainteresowanego ptactwa. Oto jeden z najbardziej wypasionych karmników ever. Pytanie jest tylko jedno: czy to jest ludzka głupota, czy może odwrotnie – ludzkie szczere serce?


Kto mnie zna, ten wie, że prawie od urodzenia jestem minimalistą lubującym się w prostocie i absolutnym porządku spraw i rzeczy. Podczas jednej z nieco dalszych podróży w miejscowości Raszowa trafiłem na taki oto pojemnik z gazetkami Kauflandu. Szczelnie zamknięte plastikowe pudło ustawione było na parkingu przed tamtejszym kościołem. I w tym momencie przed oczami miałem te setki gazet reklamowych leżących na podłodze w mojej klatce czy walających się po ulicach, trawnikach. A wystarczyłoby jedno pudełko w miejscu ogólnodostępnym i cały ten bajzel ukrócony byłby do zera. Przykład poniżej.  


Rok temu, gdy przeczytałem, że w Ciechowicach można promem przepłynąć Odrę, nakręciłem się niesamowicie. Pojechałem i zawiodłem się niemiłosiernie. Zamiast promu z tamtejszego nabrzeża odbijały tylko kajaki. Prom nie pływa ze względu na bardzo niski poziom wody. Rzecz oczywista. Jakże zatem wielkim sentymentem darzę to zdjęcie zrobione ponad rok później. Przez cały ten czas prom stoi unieruchomiony, a dodatkowo w tym roku poziom Odry podniósł się tylko raz, na początku maj, ale i tak nie było zbyt głęboko, by przepłynąć do Grzegorzowic. Ważne jest jednak to, że harmonogram wisi, kusi. Lubię to zdjęcie, choć to tylko tablica drogowa.


Jest też inna przeprawa przez Odrę. Oczywiście również nieczynna. Niecodzienne jest jednak to, że doczekała się podstawiania nowego promu. Niebieski deck stoi na brzegu w Brzeźdzcach i stanowi przeprawę przez rzekę w ramach… drogi wojewódzkiej nr 410. Tak, Opolszczyzna ma drogę wojewódzką, która jest całkowicie nieprzejezdna co najmniej od 20 lat i do dziś nikt tego nie uwzględnił na mapie, a nawet postawiono na niej nowe żółte tabliczki z numerem. Opolszczyzna też pomału staje się czymś więcej niż tylko administracyjnym regionem kraju, staje się pewnym stanem umysłu.   


Nieco bliżej domu, w okolicy Sośnicowic natrafiłem na taki oto widok: opona roweru krossowego, tudzież modniejszego obecnie gravela, wisi swobodnie na jednym z leśnym słupów na dość sporym odludziu. Normalni zjadacze chleba nawet by jej nie zauważyli. Ale kto jada chleb z rowerowego pieca uchwyci sedno od razu.


W miejscowości Łącza, która w mich dłuższych podróżach pełni zazwyczaj funkcję przejazdową, przy jednym z parkingów (dobra – przy jedynym tamtejszym parkingu) rośnie dość niecodzienne drzewko. Niecodzienność ta przejawia się w jego kształcie, który samego dołu jest ni pniem, ni korzeniem. Lubię się tam zatrzymywać i patrzeć na to dziwactwo. Przy okazji właśnie w tym miejscu można stać się ofiarą potężnych mrówek, które obłażą każdego, kto choć na 2 sekundy stanie w pobliżu.


Jakiś czas temu ten sam Parlament, który dał nam 12 listopada wolne od harówy, wypuścił ustawę dekomunizacyjną, która w wielu miastach wywróciła nazewnictwo ulic, placów i osiedli do góry nogami. Tymczasem w pobliżu Sławięcic natrafiamy na aleję leśną pod nazwą CPN-owska. Nazwa jak najbardziej historycznie uzasadniona, bo sama aleja przebiega wzdłuż opuszczonego już dziś terenu dawnych zakładów rafineryjnych, ale czy zgodnie z duchem nowej ustawy nie powinna się zwać teraz Orlenowską?


W ubiegłą niedzielę, gdy dość nieudolnie wyczołgałem się na popołudniowe wietrzenie mózgu, spotkałem Laurę z Piernikiem, starych znajomych z rowerowego półświatka. Opowiedzieli mi, że niedawno przytrafiło się znaleźć im młodą suczkę przywiązaną do drzewa w lesie. Od razu wyrzuciłem z siebie, że mi oczywiście jeszcze nigdy cos podobnego się nie przytrafiło. Tymczasem któregoś dnia, późnym latem, znalazłem na ulicy w Maciejowie bardzo chorego jeża. Czołgał się wzdłuż ulicy wyraźnie ciągnąc za sobą tylne łapy. Nie wiem, jak pomagać dzikim zwierzętom, ale wydawało mi się, że powodem jego złego stanu jest głód. Od razu u Gógla rzuciłem zapytanie „co jedzą jeże?” i miało się okazać, że jeże jedzą wszystko… poza jabłkami. Ten okaz nie pogardził również moim polarem. Historia jeżyka skończyła się telefonem do jednego z czynnych jeszcze o tej godzinie punktów weterynarii podsuniętych również przez Gógla. Po pacjenta podjechała firmowym samochodem bardzo miła pani, bo nie miałem jak zawieźć go rowerem. W tym miejscu z pewną przykrością nie napiszę, o którą lecznicę chodzi, bo przyjazd już na poziomie rozmowy telefonicznej uwarunkowany był bezwarunkowym posiadaniem na miejscu kwoty 60 zł, jako opłaty za usługę! Do dziś czuję, że były to najlepiej wydane szekle w moim życiu, choć nigdy nie będę miał pewności, że ta miła pani nie wyrzuciła jeżyka w krzaki za pobliskim zakrętem. Pozostało jedno zdjęcie.


Innego zwierza znalazłem przy drodze w okolicy Starej Kuźni. Na początku myślałem, że to wyrzucony zdechły pies. Okazało się, że ktoś wywalił konia. Konika na biegunach, którego agonia postępowała w jakże urokliwych okolicznościach zachodu słońca.



Pozostając w temacie zwierząt, z niesamowitą przyjemnością obserwuję rozwijającą się hodowlę danieli w kozłowickim Butorze. Jest to od dwóch lat miejsce moich obowiązkowych postojów, gdy przychodzi wracać mi z dalekich rubieży lasów raciborskich. W tym roku pojawiła się już jelenia młodzież. Zwierzęta są piękne, dostojne i bardzo zadbane. A daniele lubię szczególnie. Zgadnijcie dlaczego?


Któregoś dnia o nieco bardziej zmierzłej aurze udało mi się pobłądzić w okolicach Woźnik. Trafiłem do miejscowości Huta Karola, której nazwa wróżyła możliwość odnalezienia w niej jakiejś ciekawostki. Na przykład huty. Niestety, nie było niczego, co w ogóle hutę by przypominało. Byłem tak rozczarowany, że chcąc zachować chociaż w pamięci fakt, że taką miejscowość nawiedziłem, ustrzeliłem fotę pewnego pola, którego właściciel w sposób dość skrajnie śmieszny chronił przed ptactwem swój agrobiznes. Muszę przyznać, że było to jedno z lepiej ozdobionych pól, jakie me oczy paczały. A te puszki po Harnasiu…


W Łabędach, w pobliżu większego osiedla, wyłoniłem się z lasu. Na obrzeżu większego skupiska budynków natrafiłem na takie oto boisko do kosza. Co tu poszło nie tak?


Jak co roku każda, nawet najkrótsza podróż w okolice lasów raciborskich musiała w drodze powrotnej przebiegać przez Łowisko u Romana, czyli moje kultowe już miejsce spożycia z gwinta. Tak było w Święto Konstytucji. Te foty nie były by niczym szczególnym, gdyby nie rzecz sama w sobie dość mi obca. Otóż w tym roku, tego właśnie świątecznego dnia, jeden jedyny raz zlał mnie deszcz. Na 5 tysięcy kilometrów tras tylko 3 maja zmoknąłem. Jak przypominam sobie moje tripy sprzed lat, gdy wracałem do domu bez jednej suchej nitki w ubraniu, to mogę z czystym sumieniem rzecz: to było naprawdę cudowne lato!



Jednym z ciekawszych znalezisk tego podróżniczego sezonu było pewne ogłoszenie wiszące na tablicy we wsi Połomia. Nie do końca byłem w stanie uwierzyć, że to prawda. No ale skoro wisi, znaczy sprawa jest ważna. Czytając takie treści zawsze się zastanawiam, ile warte jest nasze życie, skoro służby ratujące je nieraz w pierwszej kolejności utrzymują się ze sprzedaży złomu.


Na koniec tej obrazkowej opowieści wrzucam zdjęcie, które, uczciwie przyznaję, nie zostało zrobione w czasie wyjazdu, ale było grubym tripem poprzedzone. 27 lipca na niebie obserwować mogliśmy całkowite zaćmienie Księżyca. Raz na ileś set tam lat. Mój wspaniały teść zaproponował mi wspólne wieczorne fotografowanie. Wybraliśmy się z całą rodziną na nocne polowanie na zrekultywowaną hałdę przy ulicy Kasprowicza w Zabrzu. Uznałem, że będzie to najgodniejszy plener. W otoczeniu licznej rozhulanej młodzieży raczącej się Żubrami, strzelaliśmy kolejne foty. Na milion milionów wyszła mi jedna.


Posty tego typu zawsze noszą element wysokiego subiektywizmu. Coś, co dla mnie jest godne wspomnień, dla kogoś innego jest zwykłym obrazem. Rozumiem to, szanuję. Dlatego w dużej mierze niniejszy wpis popełniłem bardziej dla samego siebie, niż dla tej trójki Czytelników, którzy jeszcze tu zaglądają. Ale ta trójka, jeśli dalej maże swoje blogi, też doskonale mnie rozumie, bo nie raz, nie dwa, sama takie wpisy poczynała. Taki już jest ten świat zapisany w zerojedynkowym alfabecie.


Pozdrawiam całą trójkę Czytelników.