W Kielcach powiało biedą

Relacja odłożona o dwa miesiące. To moje czwarte targi, drugie pod rząd. W zeszłym roku był rekord. Niewątpliwie. Jednak w roku 2018 coś się wywróciło. I to z hukiem. Wspomniany rekord nie tyczył się tylko tych trzystu milionów ludzi, którzy przetoczyli się przez kieleckie hale targowe, ale wynikał głównie z ogromnego spektrum rynkowych nowości, z którymi można było się namacalnie zapoznać. I było by tego na tyle, bo rok później targi nie przywiały absolutnie żadnej świeżości. Z niewielkim marginesem błędu mogę oszacować, że jeśli ktoś odwiedził imprezę w 2017 roku, to w tym mógł zobaczyć jakieś 80% dokładnie tego samego asortymentu. I nic z tego, że w nowych liftingowanych odcieniach. Te pozostałe 20% nowości to oczywiście w większości maszyneria pod prądem. Patrząc na stoiska należałoby zadać sobie pytanie: czy w 2019 roku targi nie powinny nazywać się „eBike Expo”?   



Czyżby rynek dostał zadyszki? A może jest już tak dobrze, że w ekspozycję w Kielcach nie warto było zainwestować? To dwa skrajne pytania, które zadaję sobie pod kątem nieobecności marki Kross. W co trzecim polskim domu stoi już jakiś budżetowy Hexagon ze stajni firmy, w kolejnych stoją kolorowe b’Twiny – i to te dwie marki w 2017 roku rozwaliły rynek. W segmencie sprzedaży Kross pobił wszystkich. Jednak dla mnie nie pokazanie się na targach (jak do tej pory o dość wysokim prestiżu) jest co najmniej lekkim zlekceważeniem klientów. W zeszłym roku stoisko Krossa było jednym z najbardziej obleganych, były rowery, były akcesoria, byli zawodnicy. 

Pod nieobecność lidera swoje maszyny wyeksponował Romet – drugi gracz wśród polskich marek. Jak dla mnie najważniejszym modelem na tamten, ten i zapewne też na przyszły rok jest cudownie minimalistyczny Monsun 3. Rower, w którym zauroczyłem się czytając recenzję w jednym z branżowych pism. Na żywo – bajka! Problemy niestety są dwa: po pierwsze kosztuje 10 tysiaków, po drugie nigdzie nie można go kupić, gdyby ktoś już te cebuliony chciał na niego wydać. Dobre aby to, że mogłem go zobaczyć na stojaku.




Trzeci polski gracz też pokazał swoje złoto. Monteria to młoda marka, która na rynek wbiła się głównie dzięki temu, że rowery nią sygnowane są do bólu przesadnie popisane od kół po ramę. Widać, że marketing tu zadziałał, bo Polacy równoważą ilość napisów z wysoką jakością ramy i komponentów sugerując się oczywiście rowerami zawodniczymi. W przypadku Monetrii to raczej zły trop. Rowery są takie sobie, choć graficznie wpadają w oko. Co ciekawe flagowy model o nazwie Barracuda został przyodziany niemal identycznie minimalistycznie co wspomniany wcześniej Romet Monsun. Nowa odsłona oparta jest na sramowskim osprzęcie, a moją szczególną uwagę zwróciła seria Truvativ Stylo T40 w kokpicie – w tę serię swoje rowery fabrycznie wyposaża jeszcze tylko jeden producent na świecie, amerykański DeVinci. Seria T40 ma w tym roku 6 lat i pytanie: czy ten rower jest tak przestarzały, czy może Truvativ trzyma się tak mocno na rynku średniej półki?




Fuji był. I tyle można powiedzieć, bo po raz kolejny niemiecki dystrybutor pominął flagowe modele XC z serii SLM. Szkoda, bo odnoszę wrażenie, jakbym był właścicielem jedynego takiego roweru w kraju. Fajnie i… nie fajnie. Tradycyjnie za to stoisko świeciło kolarkami i grawerami, czyli rowerami, które interesują mnie nieco mniej. Pozornie, bo jeden z nich dał mi do myślenia. Model Jari o ciemnobeżowej karbonowej ramie z pomarańczowymi napisami – prosty, surowy, doskonały. A do tego dedykowana wodoodporna torebka gumowa przykręcana do ramy tuż przed mostkiem. 








Widać, że marka ma się dobrze, ale… Obejrzałem sobie elektryka w ramie aluminiowej. Zaniepokoił mnie spaw wprost nie pasujący do tej klasy rowerów. Wiadomo, że zespół napędowy plus akumulator wymuszają nieco oporniejsze rozwiązania geometryczne, ale takie wykonanie…



Skoro jesteśmy przy elektrykach, choć od nich chciałbym uciec jak najdalej, to warto przedstawić ten model. Mój ulubiony dystrybutor z zeszłego roku, który obdarował mnie SPD-kami (które zamieniłem potem na nowy kokpit Truvativa do Fuji) zaprezentował ultra nowoczesny model HaiBike XDURO 10.0 AllMtn. Schowany w szklanej witrynie budził podziw niemal każdego. Nasze rowerki zaczynają pomału zamieniać się w ciężkie maszyny – i oto jest niepojący tego przykład. To, co jednak przykuło moją uwagę, to bardzo sprytnie wmontowane w tylny trójkąt oświetlenie zasilane oczywiście z akumulatora głównego. Cena: 39k!     




Najpiękniejszym rowerem na targach była ta oto Meridka. Własność pani Gunn-Rity Dahle Flesjii, mistrzyni nad mistrzynie. Model Big.Nine wyróżnia się nie tylko specyfikacją, ale przede wszystkim wspaniałym malowaniem zarówno samej ramy, jak i amora. Reszta Meridek na stanowiskach ekspozycyjnych po staremu – drogo, monotonnie, drogo, drogo.   





Jakbym nie chciał upiększyć mojej kieleckiej opowieści, tak ciągle brakuje mi tematu do zachwytu. Może poza tym jednym. Wybłagałem sobie to w niebiosach, bo w relacji z zeszłego roku mocno nad tym ubolewałem. W tym roku już był. Pojawił się dystrybutor legendy, czyli amerykańskiej marki Yeti. Wyeksponowano wszystkie modele, oczywiście w jedynym słusznym firmowym malowaniu, czyli jasnoniebieskim. Mnie szczególnie intrygował model najwyższy, SB150 z systemem ruchomych tulei Switch Infinity autorsko opracowanym wraz z firmą Fox. Dla niebędących w temacie – taki rower z potrójnym systemem amortyzacji. Cena: 51k. Naprawdę!  




Na stanowisku SRAMa zeszłoroczne „nowości”, choć w nieco innej odsłonie, bo wyeksponowane w kawałkach. Fajny pomysł, bo człowiek choć na chwilkę może oderwać się od rzeczywistości i wziąć w łapy osobno kasetę, manetkę, hamulec i… przekonać się, jakie to lekkie, zgrabne, nowoczesne…




Na stoisku Foxa z kolei wiało świeżością. Nowe amory w pomarańczowych barwach oczywiście z firmową powłoką Genuine Kashima Coat i wycięciem Step Cast, a do tego z coraz bliższą NASA technologią wewnątrz tych niepozornych goleni. Ogólnie u Foxa zrobiło się różnorodnie, ale nadal trzeba mieć mocno napuchnięty portfel, by sięgać po te widły. Rzecz bardziej dla zawodowców, niż objeżdżaczy parku miejskiego.


W zeszłym roku targom w Kielcach poświęciłem trzy bogate wpisy. W tym prawdę mówiąc zabrakło materiału na jeden pełny. Jak pisałem na wstępie: coś się wywróciło. Powiało biedą. Po zeszłorocznym wybuchu entuzjazmu, 2018 rok przyniósł raczej rozczarowanie. No bo jak można mówić o prestiżu, gdy kielecką ekspozycję omijają tacy gracze jak Shimano, Cannondale, Trek, Specialized, Wheeler, Kellys, Focus, no i nasz rodzimy Kross, że o takich perłach jak Santa Cruz już nie wspomną. Owszem pojawił się Yeti, Whyte czy KTM, ale takie targi nie mogą nosić znamion subsydiarności, a powinny być kompleksowym przeglądem branży. 

Pozostaje żal jeszcze w jednym temacie. Bike Expo Kielce to targi branżowe – nie mamy co do tego wątpliwości. Od samego początku niesmak tych targów polega na tym, że dla klienta detalicznego zostaje ostatni dzień z trzech. Niech i tak będzie. I tu pojawia się to największe rozczarowanie. Otóż w sobotę dla normalnego śmiertelnika rowerowego targi otwarte są według harmonogramu przez siedem godzin. Czyżby? Nic bardziej mylnego. W rzeczywistości na obskoczenie wszystkich hal mamy jakieś cztery i pół godziny. Według organizatorów ekspozycja czynna jest od 9:00 do 16:00, ale tak naprawdę targowe „bazary” otwierają się tak gdzieś koło 10:00, by mniej więcej ok. 14:30 rozpoczęło się wielkie sprzątanie. Jakże wielki żal ogarniał ludzi, którzy przyszli około południa i kupili bilet w pełnej jego wartości 20 zł. Nie ma bata, żeby ogarnąć całość – pogadać, dobrze się przyjrzeć, ocenić. Trzeba latać. Tak nie powinien wyglądać dzień targowy dla klienta bądź co bądź, ale jednak ostatecznego. Stąd też taki plan, że w 2019 roku odwiedzę Stadion Narodowy. Tam też są targi, już po liście wystawców widać, że bardziej konkretne. Cena podobna.