Ostatni rok grawitacji

To jest ostatni rok grawitacji. Odpuszczam. Fajnie jest mieć co napisać, fajnie jest mieć czym się dzielić. Po zimie wracam na szlaki, ale jest coś we mnie takiego sentymentalnego, że na starość wzdryga mnie od wizji „diskawery” – odkrywania nowego na rzecz ponownego przemierzania utartych, znanych i bezpiecznych szlakooff. I przez to blog może ucierpieć, bo odświeżanie szkodzi rozwojowi. Mimo to tradycyjnie rozplanowałem rok na nowe wojaże. Zasięg mapy zwiększył się tak znacząco, że coraz częściej zaczynam sięgać do rozkładu jazdy pociągów, by w ogóle móc cieszyć się wskazaną atrakcją, a nie samą drogą do niej. Będzie kilka perełek, ale czuję w kościach, że jednak moja rowerowa włóczęga wić się będzie wokół znanych mi już ścieżek.



Grudzień zawsze jest dla mnie miesiącem podejmowania dobrych decyzji. Rok w rok ten ostatni miesiąc w roku obfity jest w trafne wybory. Nie inaczej było i tym razem. Po pierwsze: spod samych murów siedziby Matki Boskiej Częstochowskiej zajechał do mnie nowiutki Skocić na potrzeby rowerowe mojej małżonki, który tradycyjnie odarty został z firmowych szat na rzecz wygody i funkcjonalizmu. Mowa tu o sezonowcu z roku 2016 ukrytym w zakamarku przepięknego mieszkania pewnego jegomościa, który rower ów nabył w celu patrzenia na niego przez okres lat dwóch, po czem właśnie pewnego grudniowego dnia odsprzedał mi go za parę groszy ku mej wielkiej uciesze. Ten to nabytek otrzymał nazwę: „Nowy Oddech”, dla świata całego w angielszczyźnie zamiłowanego: „New Breathe”. Rower szwajcarski, kolorowy, błyszczący, o kole w półtorej cala większym od moich kół dotychczasowych. Od razu w ruch poszły imadła i imbusy. Mostek, kiera, siodło i korba – rausss. Odpowiednio montuję: mostek Truvativ Stylo T20, kiera Author Respect, siodło Witkopp Twin i młyn SLX 675 na dwóch blatach 38-26 z dobrych, japońskich lat Shimano. Całość uzupełniają dwa białawe kosze Elite i wiekowe, bezkablowe liczydło wydartych kilometrów CatEye Starada na lekkim wysięgniku. Do tego butla na graty Pro 750 dzielona z Matsurim i sprezentowany przez Lenę bidon grupy Merida Bahrajn w barwach rzeczonego Skocika. Rower bajka.

Po drugie: jakimś cudem przygarnięto mnie do firmy, w której chciałem pracować od pierwszej wbitej łopaty pod jej budowę. W moim życiu zawodowym to jak jakbym wrzucił kamień do rzeki, wskoczył do niej i wyłowił ten sam kamień. Impossible. A jednak jakoś się potoczyło po mojej myśli – pierwszy raz coś się naprawdę udało od 1984 roku. Poza moim małżeństwem oczywiście.

Zatem wszystko powyższe na jednym obrazku.



Do połowy kwietnia bujałem się bez celu. Z mapy odhaczyłem piec wapienny w przysiółku Goj we wsi Wiśnicze, pobliskie ruiny folwarku Charlotenhof oraz zlokalizowaną po drugiej strony wojażowej mapy Szwajcarię Rachowicką. Ostatnio też witano mnie na stawach w Kośmidrach. Biednie jak na połowę kwietnia.






Jestem jednak dobrej myśli. Wkrótce otwarcie sezonu na stawach rybnych w Sierakowiczkach. Jest to ostatnie miejsce na świecie, w którym jest naprawdę fajnie. Jutro tam jadę. Już jutro…