Folwark Molken

Dobrym zwyczajem stało się coroczne wakacyjne zapuszczanie się w nieznane. Lokalizacje na mapie dawno przekroczyły realny zasięg samodzielnego docierania na miejsce i powrotu tego samego dnia. Stąd ponownie, po kilku latach przerwy, wsiadam z rowerem do pociągu. O ile do tej pory poruszałem się zazwyczaj na granicy między województwami, o tyle teraz swobodnie krążę po wsiach i miasteczkach głębszych rewirów Opolszczyzny. Przy okazji mając na uwadze większą ilość czasu zaoszczędzoną właśnie podróżą pociągiem, spokojnie ogarniam po kilka miejscówek wcześniej skrupulatnie zaznaczonych na mapie. Zapraszam zatem na czteroczęściową relację z niesamowitego weekendu 27-28 lipca, który zaskoczył mnie samego różnorodnością atrakcji: od eksploracji starych zabudowań folwarku, przez bogatą w sentymentalne wspomnienia rozmowę z właścicielem jednego z piękniejszych pałacyków w powiecie krapkowickim, po zdrowotną kąpiel w źródlanej wodzie w jednym z sanatoriów.



Sobotniego poranka, tuż po godzenie 8:00, docieram do miejscowości Twardawa. Obiektem mojego zainteresowania jest osamotniona, stojąca pośród malowniczych pól ruina starego folwarku, wypatrzona jakiś czas temu z okien pociągu podczas powrotu z Nysy. Do ruin prowadzi szeroka polna droga, która przebiega obok dawnego młyna. Obiekt ów młyna jest zamieszkały i ogrodzony, a dzięki wysokim drzewom zupełnie nie widoczny z zewnątrz. Po zaledwie kilku minutach jazdy docieram na miejsce.


Folwark zaprojektowany został na planie kwadratu zabudowanego na każdym boku. Główna, dostępna dziś droga na plac folwarczny, prowadzi od jednego z narożników. Miejsce jest opuszczone, budynki mocno zniszczone. Pozostałe mury otoczone są gęstą roślinnością. Wysokie pokrzywy i zarośla zdominowały też wnętrza. Środek lata nigdy niej jest dobrym czasem na zwiedzanie takich miejsc. Z drugiej jednak strony właśnie ta nieokiełznana roślinność pokrywająca ceglane mury nadaje temu miejscu magii. Niesamowity plener ukryty w równie niesamowitej ciszy przerywanej jedynie śpiewem ptaków.









Nie znam historii tego miejsca, bo zapewne mało kto się tu zapuszcza i też mało kogo interesuje te parę ceglanych ścian, które pozostały po całkiem okazałym majątku. Na mapie sprzed I wojny z roku 1913 folwark oznaczono jako Vorwerk Kapelka, na drugiej dostępnej mapie już z roku 1940 jako Vorwerk Molken. W domyśle może chodzić tu albo o nazwę tego miejsca, albo o nazwiska właścicieli z tych lat. Skłaniałbym się bardziej ku tej pierwszej wersji, gdyż w 1936 roku przeprowadzono akcję zmian słowiańsko brzmiących nazw miejscowości, wsi, przysiółków oraz majątków ziemskich na nazwy mocniej „ugruntowane” w języku niemieckim. Tak też miejscowość Twardawa w latach 1936-46 istniała na mapie pod nazwą Hartenau.



Choć nie jestem obeznany zbytnio w rozplanowaniu przestrzennym obiektów folwarcznych, mogę z pewną dozą prawdopodobieństwa przypisać poszczególnym budynkom ich funkcje. I tak budynek widoczny od strony torów kolejowych był spichlerzem połączonym z częścią mieszkalną. Na wschodnim skrzydle, w budynkach dziś całkowicie niedostępnych, znajdowały się obory, na przeciwnym skrzydle zachodnim stał budynek, w którym składowano siano i pasze, zaś na północnej granicy placu stały chlewiki dla drobniejszej trzody – znajdują się tu charakterystyczne, osadzone blisko siebie, otwory na drzwi ze sklepieniem łukowym.



Jedyną częścią kompleksu bez zawalonego dachu była część mieszkalna. Od strony placu folwarcznego zupełnie niedostępna. Plątanina krzewów i przewyższających mnie pokrzyw już po dwóch pierwszych krokach skutecznie zniechęciła mnie do dalszej eksploracji.



Obrałem drogę drugą stroną budynku. Postanowiłem przebić się przez przylegające do samych murów pole kukurydzy. Przemierzając takie pole człowiek zaczyna bardziej rozumieć młodzieżowe stwierdzenie: „dostać w gębę z liścia”, ale za to wdzięczność kukurydzy objawiła się w swobodnym stąpaniu po twardym, pozbawionym pnączy i korzeni gruncie.






Wnętrze budynku raczej mnie rozczarowało. Trochę naiwnie spodziewałem się tam znaleźć jakieś artefakty choćby w postaci starych mebli, obrazów czy przedmiotów codziennego użytku. Tymczasem zastałem mocno posuniętą ruinę, świadczącą o tym, że folwark ten został opuszczony już bardzo dawno temu. W oczy rzuciły się zaledwie niebieskie kafelki na ścianie i pozostałości węglowych pieców też w kolorze nieba. Schody na piętro zawaliły się wraz z podłogą na parterze.






Być może z powodu obfitej roślinności oplatającej każdy możliwy fragment budynku, nie dostrzegłem jakichś ciekawych pozostałości, choćby starego sprzętu rolniczego. Nawet  jestem tego pewien, że ta dżungla skrywa coś wartego zobaczenia. Stąd być może warto zawitać tu jeszcze raz wczesną wiosną, bądź późną jesienią. Zwróciłem za to uwagę na coś bardzo charakterystycznego dla wszystkich odwiedzanych dotychczas przeze mnie folwarków – przy budynku rośnie wspaniały, rozłożysty kasztanowiec. Nie ma w tym przypadku, gdyż właśnie kasztany wrzucano między innymi między ziemniaki, żeby uchronić je przed gniciem. Od strony zachodniej rosną też dęby, których owoce stanowiły zapewne dodatek do paszy dla świń. Taka to moja legenda, ale pewne jest jedno, że w folwarkach finansowanych przeważnie z kieszeni pańszczyźnianych bardzo rzadko znajdziemy choćby jeden budynek, albo jedno drzewo, które nie służyło by interesowi jego właściciela i mieszkańców.


Po wielu sprzeczkach z chmurami, które większość czasu zasłaniały mi Słońce, tak przecież potrzebne do pstrykania godnych kadrów, urabiam kilka fot i po godzinie ruszam dalej w kierunku Głogówka.

O tym jednak już w kolejnym poście.