Rozkochów i Agnieszczyn
Po opuszczeniu ruin zabudowań folwarcznych w Twardawej
ruszyłem polną drogą w kierunku niewielkiej miejscowości o jakże wdzięcznej
nazwie Rozkochów. Na mej mapie z jakiegoś powodu pominąłem to miejsce uznając,
że nie znajdę tam nic ciekawego. Jak bardzo się myliłem pokazały kolejne dwie
godziny spędzone nie tylko w urokliwym otoczeniu, ale i w niezwykle przyjemnym
towarzystwie.
Jednakże jak mam to w zwyczaju, zanim zabiorę się za pełny
ogląd na nowe otoczenie, w które właśnie wjeżdżam, koniecznie muszę się pożywić
na słodko. Potężny bęben poprzedzający mojej jestestwo nie wziął się przecież znikąd. Ku mej uciesze na głównej drodze trafiam na z pozoru zwyczajną piekarnię
znajdującą się na parterze jednego z domów. Nic niezwykłego na zewnątrz…
…ale już w środku przy samym wejściu wita mnie taki oto
zabytkowy piec, oryginalny, przedwojenny, wyremontowany przez właścicieli ku radości
zapewne wszystkich klientów odwiedzających tę rodzinną firemkę. Cudo godne
obejrzenia na żywo.
Nim dojechałem do końca drogi, przy której znajduje się
piekarnia, dwa kołoczki przeszły do historii. Tymczasem zaintrygowała mnie
niewielka dróżka odchodzącą od głównego szlaku i niknąca w gęstwinie zarośli. Zapuszczam
się w nią, bo z moich rowerowych doświadczeń wiem, że na końcu takich
tajemniczych ścieżek zawsze można znaleźć coś ciekawego. Intuicja nie zawiodła –
chcąc, nie chcąc, wjeżdżam na centralny plac sporego dworku radośnie witany
przez czarnego jamnika. Ku memu zaskoczeniu, także znajdujący się tam mężczyzna
zaprasza mnie serdecznie, bym pojechał bliżej.
Tak oto zupełnie bez wcześniejszego planowania znalazłem się
na terenie całkiem sporego majątku dworku w Rozkochowie. Okazało się, że
zapraszający mnie mężczyzna jest jego właścicielem i przez kolejną godzinę z
radością opowiadał mi jego dzieje oraz to jak wszedł w jego posiadanie i ile
tak naprawdę potrzeba wysiłku i pieniędzy, by taki obiekt utrzymać. Była to
naprawdę spora dawka przepięknie i rzetelnie opowiedzianej historii tego
miejsca, ale też i pobliskich miejscowości. Strasznie żałowałem, że wymieniane wielokrotnie
nazwiska kolejnych właścicieli zupełnie nic mi nie mówiły.
Nie mogłem wejść do środka, bo wnętrza nie nadają się do
zwiedzania, ale spokojnie mogłem obejść dworek wokół w towarzystwie rozszalałego
psa. Innym powodem, dla którego ten sympatyczny pan nie chciał zaprosić mnie do
środka, był przykry incydent z grupą turystów z Niemiec. Jak mi opowiedział,
wpuścił kiedyś takich kilku do wnętrz, ci porobili zdjęcia, po czym w kilka
tygodni później na łamach jednego niemieckich periodyków ukazał się artykuł o
tym, jak to Polacy poprzez „celowe zaniedbywanie” niszczą historyczne dziedzictwo
dawnego państwa pruskiego. Oczywiście publikacja zawierała zdjęcia z wnętrz
dworku. Nie ukrywam, że opowieść ta była jednym z przykrzejszych momentów mojej
wizyty w Rozkochowie.
W czasie tej godziny przepełnionej cudownymi, niekiedy wręcz
bajkowymi opowiastkami, Hindenburg, mój „rower do dojazdu do pracy oraz do
innych zadań specjalnych i dalekich wyjazdów z opcją tymczasowego porzucenia w
krzakach”, który niemal od podstaw ponownie poskładałem sobie tego lata, został
solidnie wylizany i w niektórych miejscach nieco nadgryziony. Temu psu zostało to
jednak wybaczone.
Ruszam dalej w kierunku wsi Pisarzowice, gdzie znajduje się
mój cal główny. Po drodze na mapie zaznaczam sobie jeszcze jeden stary folwark,
który ku zaprzeczeniu zdjęciom satelitarnym nie jest do końca opuszczony. Nosi
on nazwę Agnieszczyn i prowadzi do niego szeroka i niezwykle urokliwa droga.
Osada składa się z kilku budynków, w większości zaniedbanych
i zrujnowanych. Tamtejsi gospodarze nadal hodują tam spore stado krów. Tego
dnia pech chciał, że byli na miejscu, choć jak mawiają we wsi obok, bywają tam
raczej rankiem i późnym wieczorem. Musiałem zadowolić się oglądem ruin z
zewnątrz, niekiedy wspierając się moim ultrazoomem w poczciwym Lumixie.
Był to już ostatni przystanek przed wizytą w głównym punkcie
mojego sobotniego tripu. O tym, co działo się dalej, wystukam w kolejnym
poście.