Kompleks młyński Amerykan

Głównym celem sobotniego szwędania po głębszej Opolszczyźnie było nawiedzenie okolic Pisarzowic. W odległości dwóch kilometrów od tejże wsi wśród bezmiaru zbóż stoi przepiękny kompleks młyński datowany na 1860 rok.


Już sama droga w tym kierunku zwiastowała godny plener dla równie godnych kadrów.


Kompleks składa się ze stojącego tuż przy polnej drodze dawnego budynku mieszkalnego oraz budynku młyna i przeogromnego, kilkukondygnacyjnego spichlerza. Wszystkie obiekty ceglane, w kształcie wyraźnie zarysowanego prostokąta o oknach i drzwiach zwieńczonych łukami. Ponoć budowane w stylu arkadowym nawiązującym do neorenesansu florenckiego, stylu prostoty ozdobionej minimalistycznymi detalami. Wnętrza opanowane przez naturę, zawalone, o tej porze roku dostępne tylko dla odważnych.




Kompleks nazywany jest potocznie „Amerykanem”, tudzież za śląską gwarą „Amerykonem”. Skąd ta nazwa? Otóż jak mawiają we wsi, nijaki hrabia Eduard Georg Maria von Oppersdorff, który swego czasu zakupił pobliskie Pisarzowice, uchodził za człowieka światłego i chętnie przeszczepiającego w rodzime włości zastane w czasie swych licznych podróży nowinki technologiczne, a i niekiedy kulturowe. Wizytując Amerykę z podziwem przypatrywał się pracy pewnego młyna, który później stał się wzorem dla modernizacji jego własnego majątku. Przebudowa istniejącego młyna miała trwać 15 lat, a dokonano jej na bazie pomysłu konstruktora Olivera Evansa, który uruchomił w 1783 roku pierwszy na świecie w pełni zmechanizowany młyn. Wymyślona metoda produkcyjna oparta była na pionowym transporcie produktów przemiału, co samo w sobie wymuszało budowę kilku kondygnacji. Stąd w spadku po wspaniałym młynie mamy dziś potężne mury wypełnione pustką.















Kompleks został opuszczony w 1977 roku po tym, jak ostatni spadkobiercy powojennego właściciela, Piusa Janochy, wyemigrowali do rodzimych Niemiec. Dziś mamy piękną ruinę, która staje się perełką okolicy. Nie ma raczej pomysłu (czytajcie: pieniędzy) na zagospodarowanie tych ceglanych pozostałości. Jeszcze pięć lat temu we wnętrzu spichlerza stały drewniane belki podtrzymujące stropy. Komuś mocno zależało, by zwalić tę konstrukcję, przez co wejście pomiędzy mury to dziś ryzykowna gra człowieka z naturą. Zdjęcia da się strzelać po wciągnięciu brzucha i wdrapaniu się na okienny parapet.






Na koniec wizyty postanowiłem uwiecznić ruinę spichlerza z dość oswojonego już kadru, który można znaleźć niemal na każdej stronie poświęconej temu miejscu. Ten przepiękny plener w środku polskiego lata godzien jest bowiem wielokrotnego powielania. Czułem się tam naprawdę niesamowicie.


Opuszczając okolice Piasarzowic, korzystając z dobrodziejstwa wspaniałej pogody, potoczyłem się w stronę miejscowości Dobra. W niewielkim parku znajduje się spory pałac, który na tę chwilę jest w stanie głębokiej restauracji, o czym przekonałem się dopiero na miejscu. Nie poświęciłam więc mu ani jednej foty, bo wiem, że na pewno wrócę tu następnego lata lub jeszcze następnego, gdy prace się już zakończą.



Z Dobrej ukierunkowałem się na Głogówek. W międzyczasie warunki pogodowe uległy przetasowaniu na skrajnie burzowe. Uciekając przed deszczem dotarłem do centrum miasteczka. Tamtejszy pałac też jest zamknięty, ale zza krat wygląda całkiem okazale. W ogóle miasteczko samo w sobie zrobiło na mnie ogromne wrażenie – czysto, przestronnie, spokojnie. To zaledwie godzina jazdy szynobusem od Gliwic, a trafiamy do trochę innej rzeczywistości.








Opóźniony Regio z Kłodzka zabiera mnie do domu. Minęła sobota.