Krótki epizod prudnicki

Prudnik był dla mnie do tej pory miastem typowo przejazdowym. Już dawno temu postanowiłem sobie, że zawitam tam na dłuższy trip. Wypadło w przedostatni dzień kalendarzowego lata 2020 roku. Wokół wyjazdu zrobiło się nie małe zamieszanie, bo wrześniowa korekta jazdy pociągów spowodowała rozbicie połączenia z Nysy do Gliwic na dwie oddzielne relacje z potencjalną przesiadką w Kędzierzynie. Dowcip rozkładu przygotowane przez PLK polegał na tym, że na przesiadkę były 3 minuty przez co przesiadka ta nie była uwzględniana w internetowych rozkładach jazdy. Rzeczywistość okazała się bardziej przyziemna, bo skład z Nysy oczywiście po dotarciu do Kędzierzyna jechał dalej do Gliwic tylko ze zmienionym numerem. Skąd ten cyrk? Prawdopodobnie za trasę między Nysą a Kędzierzynem przewoźnikowi Polregio płaci wojewoda opolski, za dalszy przejazd do Gliwic płaci już wojewoda śląski, przy czym ten ostatni dodatkowo płaci wojewodzie opolskiemu za udostępnienie taboru należącego do województwa opolskiego. Dlatego jeden pociąg rozpisano na dwa numery, żeby było widomo kto za co płaci, ale przy okazji wprowadzono kompletną dezinformację nie tylko dla pasażerów, ale nawet dla samych konduktorów. Chyba, że coś pomyliłem.



Pozwoliłem sobie na ten przydługawy wstęp, bo cel mojej podróży okazał się wielkim rozczarowaniem. Uczciwie napiszę, że dawno nie byłem w tak nudnym miejscu. Chyba tylko moje rodzime Zabrze jest bardziej dołujące. A może ziemia prudnicka jest ciekawa, tylko ja sobie źle to wszystko rozpisałem na mapie?

Zwiedzanie centrum okazało się tego dnia dość utrudnione, ponieważ przez miasto jechał wyścig rowerowy w ramach IV Memoriału Stanisława Szozdy. Spędziłem trochę czasu przy barierkach z ciekawością obserwując zawodników sunących po kocich łbach wąskich uliczek starówki.



Jedyna knajpka przy rynku zabita była ludźmi, więc zdecydowałem się na poszukiwania jakiegoś bardziej ustronnego miejsca z możliwością napitku. Niestety im dalej, tym słabiej. Wjeżdżam w rekreacyjną część miasta kierując się na Kozią Górę nadal licząc, że po drodze coś się trafi.




Po dotarciu na wysokość 317 m npm, co wymagało od mnie spalenia 178 tysięcy kalorii i wylania 2 tysięcy litrów potu, zamiast wymarzonej ostoi piwnej, trafiam na wieżę widokową. Fajnie. Wspinaczka to kolejne tysiąc kalorii, za to widok zacny: od północy miasto Prudnik, od południa chyba Góry Opawskie, ale ręki uciąć se nie dam.







Na koniec postanowiłem stoczyć się do pobliskiego Sanktuarium św. Józefa. O ile nie jestem fanatycznym zwolennikiem organizacji Kościoła Rzymskokatolickiego, o tyle muszę jej oddać jedno – że potrafi dbać o swoje jak mało kto w tym kraju, na szczęście niekiedy również ku uciesze takich sceptyków jak ja. U wjazdu na teren sanktuarium dowiaduję się, że:



Zsiadam więc z roweru i delektuję się tamtejszym spokojem. Byliśmy wtenczas w przededniu tak zwanej drugiej fali pandemii, a mimo to miejsce było dość licznie obłożone wiernymi. Sprzyjały temu piękne okoliczności przyrody chylącego się ku końcowi lata.





Zdaję sobie sprawę, że cos pominąłem. Wiem nawet co - wspaniałą historię prudnickiego przemysłu włókienniczego zapoczątkowaną w 1838 roku przez Samuela Frankela. Błądząc po mieście natrafiam na wiele zacnych budynków z okresu jego prosperity. Dziwi mnie natomiast fakt, że z niewiadomych powodów przejeżdżam obok bez zainteresowania pomimo ich wspaniałej architektury. Odnoszę wrażenie, że zachwyt nad Prudnikiem jest możliwy tylko przy wsparciu jakiegoś lokalnego przewodnika. Myślę, że to jest rozwiązanie konieczne, by jeszcze kiedyś tu wrócić.

Choć na zwiedzenie Prudnika zaplanowałem nieco ponad 5 godzin, nie byłem w stanie ich wypełnić. Na dworcu zameldowałem się długo przed przyjazdem pociągu powrotnego. A muszę przy tym dodać, że wcześniej zjechałem jeszcze miasto dwa razy w poszukiwaniu jakiegoś punktu gastronomicznego, gdzie w spokoju można by zaczerpnąć z flaszki. Trudno, czasem bywają i takie miejscówki, o których można napisać tylko tyle, że się w nich kiedyś po prostu było.

Trip: 20.09.2020
Dystans: 57.33 km