Wspominania ze starego dworku
Mój dziadek, Leon Jachnik, zasłużony i wielokrotnie
odznaczany medalami pracownik Huty Kościuszko i Bobrek, będąc już na zasłużonej
emeryturze miał w zwyczaju ciągać mnie za dziecka po różnych zakamarkach
rodzimej Rokitnicy i okolicznych mieścin. Z pominięciem wszelkich środków
lokomocji, wyłącznie z buta szarpał mnie nawet do Stolarzowic, gdzie mieszkali
jego znajomi z pielgrzymek, którzy częstowali nas wówczas mętną i śmierdzącą
święconą wodą z jakiegoś tam cudownego wodotrysku w asfalcie. Po drodze dziadek
zabierał mnie do nieistniejącego już ogrodnictwa, gdzie kupował jakieś zioła, a
raz, pamiętam dobrze, że było to w 1993 roku, zabrał mnie do znajomego, który
rezydował w zamkniętym dziś na cztery spusty domu inwalidów znajdującego na
terenie dawnej Akademii Medycznej. Dzięki mojemu dziadkowi, który miał chyba
siedemnaście milionów znajomych w powiecie, jeszcze za dziecka bywałem w
miejscach, których dziś albo już nie ma, albo strach do nich wleźć: byłem w
prywatnym mieszkaniu kierownika prezydium, które mieściło się na ostatnim
piętrze dawnego ratusza, potem w stęchłym archiwum policji, które było w tym
samym budynku w piwnicy, byłem też w obszernej hali schronu przeciwlotniczego
na Gajdzikowych Górkach, który ponoć jego ojciec wraz z pracownikami Kopalni
Castellengo własnymi rękoma budowali w czynie społecznym w latach
międzywojennych.
Dzidek zabierał mnie również w jedno miejsce,
które niezwykle silnie zakorzeniło się w mojej pamięci. Miejscem tym był
rozległy dom na wzgórzu, w którym mieszkał jego znajomy, człowiek o nazwisku
Gałka. Do domu szło się ulicą Żniwiarzy, a następnie ścieżką stromo w górę.
Budynek znajdował się w sąsiedztwie starego, malowniczego pałacyku oraz kilku
obiektów gospodarczych. Na środku placu zaś był staw z zapuszczoną szopą. Dom
był mieszkalną częścią starego folwarku, który po II wojnie podzielił los
innych niemieckich gospodarstw. Ponieważ jednak dziadek zabierał mnie tam jeszcze
przed transformacją ustrojową, podupadające już wówczas PGR-y nie straszyły
jeszcze tak bardzo, jak robią to dziś. Pan Gałka witał nas u progu zapraszając
do przerażająco ciemnego korytarza. Na jego końcu znajdowała się kuchnia, z
okien której rozciągał się widok na ogromny ogród zajmujący niemal całe zbocze
górki, obecną ulicę Ofiar Katynia i wieżę kościoła. Ów ogród zapadł mi w
pamięci najbardziej, gdyż gospodarz mówił do dziadka: „Weź bajtla i nazrywej mu
risków”. I dziadek brał mnie niemal na sam dół ogrodu, gdzie rosły pokaźne i
piekielnie palące w gardle rzodkiewki. Do dziś uwielbiam rzodkiewki, ale tym
obecnym daleko do smaku tych z ogrodów Gałki.
Dom przyjaciela mojego dziadka stoi do dziś, nadal
jest zamieszkały. Gospodarz zmarł gdzieś w pierwszej połowie lat 90. i
pochowany został na rokitnickim cmentarzu. W miejsce to powróciłem w roku 1997,
ale tym razem jako dziewiczy eksplorator starego pałacyku. Budynek nie jest zbyt pokaźny, ale powagi dodaje mu nie tylko prosta
ekskluzywna linia, ale także to, że stoi na wysokiej górce. Jako małe dziecko z
miejscem tym mam tylko jedno wspomnienie, ale za to nieprawdopodobnie wyraźne.
Otóż pewnej niedzieli w pobliskim amfiteatrze odbywał się festyn. W Rokitnicy w
zasadzie od 1967 roku tylko w amfiteatrze i na stadionie Sparty coś się jeszcze
działo. Zaraz po kościele poszliśmy tam w celach zabawowych. Gdy po drodze
mijaliśmy stary pałacyk, moją uwagę zwrócili ludzie, którzy najprawdopodobniej
tam wówczas mieszkali. Byli inni, nie widziałem takich ludzi nigdy wcześniej.
Było lato, okna otwarte na oścież, a oni siedzieli przed wejściem. Wewnątrz
korytarza panował mrok, który rozświetlała słaba żarówka. Byli to Cyganie.
Ciemnoskórzy, kolorowo obleczeni, głośni. Przed budynkiem biegało mnóstwo
krzykliwych dzieci, a jedno – i to właśnie zapadło mi w pamięci najbardziej –
huśtało się na patyku przywiązanym do liny zawieszonej na gałęzi ogromnego starego
drzewa, które rosło najbliżej pałacyku. Dzieciak rozpędzał się na górce i
leciał nad drogą wysoko nad naszymi głowami. Ten widok był dla mnie
niesamowity, choć biegiem lat pamięć mogła nieco podkolorować dziecięce emocje
i być może z punktu widzenia mojego ojca w locie tym nie było nic nadzwyczajnego.
Moja, zapamięta po dziś dzień, obserwacja tych obcych Cyganów była jednak dla
mnie zdarzeniem magicznym.
I tak właśnie w grudniu 1997 roku już jako
świadomy nastolatek postanowiłem ponownie przyjrzeć się dziecięcym wspomnieniom.
Pałacyk w Rokitnicy ma dla mnie o tyle ważne znaczenie, że był to pierwszy w
moim życiu opuszczony budynek, do którego odważyłem się wejść. I to
wielokrotnie. Rzecz działa się ciemnym wieczorem, w czasie gdy według moich
rodziców powinienem być w kościele na roratach. Ale mnie już od najmłodszych
lat kościół w zasadzie nie interesował, a już tym bardziej chodzenie dookoła
ławek z kolorowymi lampionami. Moje zdanie podzieliło też kilku kolegów i w
kolektywie pojawił się pomysł zastąpienia nudnych ceremonii kościelnych
fascynującą wyprawą na ulicę Żniwiarzy. W tym całym procederze moim wielkim
szczęściem był fakt, że mój dość leniwy tato nie miał czasu zrobić mi lampionu
na roraty i w zamian wcisnął mi radziecką latarkę, która według niego idealnie
nadawała się do kościoła, bo miała przesuwane kolorowe płytki nakładane na
szybkę, gdzie była żarówka, dzięki czemu świeciła nie tylko na biało, ale i na
zielono, czerwono i niebiesko. Jak lampion. I właśnie jako właściciel owej
latarki, stałem się niezwykle pożądaną osobistością, takim niemal kierownikiem
ekspedycji. Do tej pory zazwyczaj wieczorne roraty kończyły się dla mnie
reprymendą księdza pilnującego porządku: "Przestań już świecić Jezusowi po
oczach tą latarką", ale od tamtego wyjścia do ruin wiele się zmieniło. W niedzielnych
ogłoszeniach duszpasterskich zauważono problem coraz liczniejszych przypadków
dzieci, które zamiast tradycyjnych lampionów, przychodziły na roraty z
latarkami, ale znacznie ważniejsze było dla mnie to, że od dłuższego już czasu
mnie w tej grupie nie było. Dzień w dzień, coraz lepiej przygotowani zamiast do
kościoła, kierowaliśmy się do pałacyku. Był otwarty, ale ponoć ktoś go
pilnował. Tej zimy było naprawdę dużo śniegu i przedostanie się z drogi do
budynku wcale nie było łatwe. A i przy samym murze czekały niespodzianki. Jedna
z nich spotkała najmniej doświadczonego z grupy eksploratora, który wszedł na
zamokniętą dyktę i runął przez okno do piwnicy. Było nas kilku, nazwisk nie
wymienię, bo spora część tej ekipy to dziś wysoko ustawione persony: polonista
akademicki, prywaciarz, motorniczy i prezes węglowy. Naprawdę.
Budynek był opustoszały, wewnątrz brudny, wszędzie
walał się gruz. W niektórych pomieszczeniach stały jeszcze szczątki mebli, ale
raczej takich prostych meblościanek z lat 70., niż stylowych weneckich antyków.
Na parterze, w pomieszczeniu po prawej stronie, był też wielki, solidny stół, o
dziwo niezniszczony i wydawało się, że może i cały z drewna. Za to na piętrze
stało łóżko, a raczej tylko rama, chyba też drewniana. Były też obrazy, mocno
poniszczone reprodukcje w drewnianych, prostych ramach. Pamiętam, że pomimo
zimowej wilgoci w powietrzu z każdym krokiem unosiły się tumany kurzu, jakby
człowiek stąpał po cemencie. Ten kurz pokrywał każde nasze znalezisko. Pokrywał
również szyby, bo w czasie, gdy się tam błąkaliśmy, w zameczku nie było ani
jednego wybitego okna. Zapuszczaliśmy się też do piwnic. W jednej z ceglanych
cel znaleźliśmy kopiec zmarzniętych ziemniaków, w innej części zaś potężne
rury, co mogło świadczyć o tym, że już wówczas obiekt miał jakąś przynajmniej
szczątkową kanalizację. Najbardziej ciekawiła nas natomiast wieża. Dostęp do
niej był niemożliwy, bo ktoś ściął metalowe schodki drabinki prowadzącej na
górę, ale i z dołu było widać, że wewnątrz była pusta.
Pałacyk został wzniesiony około 1820 roku na
fundamentach innego budynku o czym świadczyć mogą rozległe podpiwniczenia
sięgające daleko poza obrys budynku. Zbudowano go w stylu włoskiej willi z
charakterystyczną wieżą. Był siedzibą rodziny Gottlieba Friedricha Wilhelma von
Tieschwitza, którego syn Afolf, dziedzic majątku rokitnickiego, od 1840 roku
pełnił funkcję starosty bytomskiego (landrata) nadaną przez samego Fryderyka
Wilhelma IV. Tak więc wielka była to osobistość, człowiek lubiany w
społeczeństwie, mniej lubiany wśród urzędniczej sfory, znający się na roli,
kochający przyrodę. Adolf wraz z żoną Gertrudą von Raven zamieszkiwał dworek do
1858 roku. Późniejsi właściciele okryci są mgłą tajemniczości, wiadomo jednak,
że dopuszczali się licznych przebudowań i przeróbek. Obiekt po dziś dzień
wyłączony jest spod opieki konserwatora zabytków. Dariusz Walerjański,
zabrzański historyk pisze o pałacyku (1):
„Przez lata użytkowany niezgodnie ze swoim przeznaczeniem dwór, nie zachował pierwotnego wystroju ani wyposażenia wnętrz. Prawdopodobnie zostało ono rozgrabione w czasie lub po drugiej wojnie światowej. Z przekazów wiadomo jedynie, że podłogi posiadały piękne parkiety, a stropy wykonane był z drewnianych masywnych belek. Pomieszczenia ogrzewały kominki. Obiekt posiadał łazienki i duże zaplecze gospodarcze. Wyposażenie pałacu było skromne, eklektyczne, ściany zdobione kolekcją broni myśliwskiej i trofeami. W środkowej części budynku znajdował się korytarz, z którego można było dostać się do pomieszczeń mieszkalnych i salonu dziennego z biblioteką. W części użytkowej znajdowała się kuchnia i spiżarnia. Sypialnia prawdopodobnie mieściły się w części górnej dworu. W smukłej wieży, dobrze do dziś zachowanej, znajdował się dzwon służący m.in. do zawiadamiania o niebezpieczeństwie czy też oznajmiający koniec pracy w pobliskim folwarku”.
Nie potrafię odnaleźć w pamięci dokładnej daty, ale w przedziale między 2005-2007 rokiem w pałacyku przeprowadzono remont. Ponoć nabył go prywatny właściciel ze stolicy. Ściany pomalowano na biało i kremowo, wstawiono okna, odrestaurowano dach. Wewnątrz ponoć postawiono kilka ścian działowych i położono gładź. Na białych ścianach wyczarowano kilka malowideł, z resztą patrząc na zdjęcia zamieszczone na forum Eksploratorzy.com, całkiem ładnych i pasujących do charakteru dworku (2). Osobiście jednak nie pamiętam, by za moich dziecięcych eskapad na ścianach było cokolwiek namalowane, chyba że owe malowidła odkryto w czasie remontu, a potem odświeżono, co jednak jest dość wątpliwe.
Wokół pałacyku również zmieniono pejzaż. Wzdłuż
ulicy Żniwiarzy, zgodnie ze spadem górki, postawiono betonowe fundamenty pod
ogrodzenie wraz ze słupkami. Pod samym zaś budynkiem odsłonięto część górki,
wybetonowano niewielkie ściany oporowe i wykuto wejście prowadzące bezpośrednio
do piwnic. Przez długi czas w ścianę wstawione były drzwi, potem otwór
zamurowano. Nowy nabywca wysprzątał plac, a i być może później przyczynił się także
do ścięcia drzew, które rosły wzdłuż nowego ogrodzenia. Budynek po remoncie
wyglądał dość schludnie, co można zobaczyć na zdjęciach ze strony agencji
nieruchomości.
Niestety nikt w nim nie zamieszkał, bo z dużą dozą
prawdopodobieństwa pałacyk miał być jedynie inwestycją na kolejną sprzedaż.
Wystawiono go za 1,1 miliona. W ogłoszeniu napisano, iż „jest to oferta dla
osób z inicjatywą”. Nabywcy nie znalazł do dziś. Po remoncie popadł po raz
kolejny w ruinę, którą dodatkowo spotęgował pożar poddasza pod koniec 2012
roku, w wyniku którego runęła część stropu.
Smutna historia rokitnickiego dworku nie jest
zamknięta. Budynek nadal stoi, z daleka wygląda nawet na zadbany. Bliższe
oględziny pokazują jednak, że trudno mu będzie po tylu latach dewastacji wrócić
do dawnego piękna tak, jak choćby stało się to z dworkiem w Mikulczycach.
Źródła:
(1) Dwór na wzgórzu, Dariusz Walerjański [w:] Nasza Rokitnica, red. Tomasz Iwasiów, Zabrze 2012, s. 145;