Jak zostałem złodziejem węgla
Historia krótka i dająca wiele do myślenia. Włócząc się po starych budynkach zakładowych, kopalnianych, hutniczych i im podobnych z łatwością można trafić na szabrowników, głównie złomiarzy tak zwanej klasy lekkiej, którzy rwą, tną, miażdżą, ostukują, zawalają i przy okazji niemiłosiernie klną. Pracują zazwyczaj w dwójkę, bo trójka to już za dużo do podziału łupów. Dwójka to również optymalna liczba osób obsługujących wózek, którym wywożą z miejsca zdarzenia cenny urobek. System pracy na wózku to zazwyczaj 1+1, czy jeden ciągnie, drugi pcha. Rzadziej spotykany to 2+0 – dwóch ciągnie, nikt nie pcha. Nie lubią, jak przeszkadza się im w „pracy”, toteż spotkania z nimi nie należą do zdarzeń kultury wysokiej i z rzadka kwitowane są tylko zwyczajnym „spie***laj”. Znacznie częściej, będąc oczywiście samotnym eksploratorem (w dodatku z rowerem u boku), trzeba ratować się intuicyjną ucieczką. Ludzi takich spotykałem często w Kaletach, gdzie naprawdę było co dłubać ze ścian, ale i w takich miejscach jak stary wiadukt w Pyskowicach, skąd ukraść cokolwiek jest sztuką wymagającą nie lada odwagi. Zatem, gdy pewnego bardzo ciepłego listopadowego popołudnia wybrałem się na krajoznawczy trip postindustrialny do pobliskich Biskupic na teren nieczynnej już części koksowni Jadwiga, na której nie stoi absolutnie nic mogącego zainteresować potencjalnych grabieżców, nie spodziewałem się dość niecodziennego dla mnie obrotu spraw. Tyle słowem wstępu.
Tego dnia wizytowałem starą część potężnego niegdyś kompleksu przemysłowego Borsiga, którego jednym z najbardziej tajemniczych miejsc jest wysoka ściana oporowa ciągnąca się wzdłuż ulicy Drzymały. Fascynująca jest nie tyle sama ściana, co usytuowana w jej pobliżu infrastruktura hydrauliczna. Na górze znajdują się zbiorniki ostojowe przeznaczone do gromadzenia wody przemysłowej, u dołu zapory mieścił się niegdyś budynek przepompowni, o którym z całą pewnością można powiedzieć tylko jedno: miał trójkątny dach i przylegał bezpośrednio do płaszczyzny ściany. Do dziś w gąszczu stoi ceglany budynek rewizyjny (tak go nazwijmy roboczo), w którym prawdopodobnie znajdowały się zawory. Pod zdewastowaną podłogą wciąż zamocowane są solidne rury. Wodę prawdopodobnie opuszczano do zbiornika znajdującego bezpośrednio w sąsiedztwie wiaduktu kolejowego na co wskazywać może kilka studni do niedawna zasłoniętych betonowymi włazami, dziś otwartych i niebezpiecznych. Kilka lat temu przy okazji remontu wiaduktu prowadzono również jakieś prace przy owym zbiorniku. Prawdopodobnie chodziło o jego pogłębienie. Pamiętam też, że od czasu tego remontu z ulicy Drzymały wycofano ruch autobusu linii 111. Rzecz jest o tyle istotna, że nieobsługiwany już przez żaden autobus przystanek znajdujący się tam po dziś dzień ma nazwę „Biskupice Podstacja”. Przy założeniu, że nazwa ta ma jakąś naleciałość historyczną, można wnieść, że ogólnie rejon tamtejszej ulicy był zdecydowanie bardziej zabudowany, niż obecnie. Po obu stronach drogi rzeczywiście znajdują się gruzy, dziś jednak już zupełnie nie do zidentyfikowania.
Na wysokości betonowej balustrady odnajduję datę 1913. Trochę zaburza to moje przekonanie co do tego, czy rzeczywiste przeznaczenie tej przepompowni było związane wyłącznie z produkcją koksowni. Prawdę mówiąc jestem na 99% przekonany, że infrastrukturę zbudowano i wykorzystywano do celów podsadzkowych. I tak prawdę mówiąc trochę denerwuje mnie ta rozbieżność informacji czerpanych z różnych drukowanych źródeł, bo wszystko wokół wskazuje, że mogę mieć w tym temacie wiele racji. Nieopodal wybudowano most zsypowy, a wieść niesie o zbudowanym tuż przed I wojną światową szybie wentylacyjnym Euling, który docelowo miał służyć kopalni Hedwigswunsch do pompowania mieszanki piachu w nieczynne wyrobiska. Szyb po wojnie nazywał się Wojciech, a kopalnia zmieniła swoje nazwy kolejno na Jadwiga do 1948 roku i Pstrowski do 1973 roku. Co ciekawe, w historii biskupickiej odnogi wielkiego koncernu spadkobierców Borsiga znajdujemy informację, że działająca tam kopalnia była pierwszą na ziemiach niemieckich, która zastosowała podsadzkę hydrauliczną. Technologia podsadzkowa bowiem powstała w Polsce, po raz pierwszy na szeroką skalę zastosowano ją w 1901 roku w kopalni Mysłowice. Oczywiście wykorzystanie kosztownej technologii miało swój uzasadniony cel. Chroniono w ten sposób wielkie osiedle robotnicze, które wybudowano dla pracowników koncernu. Ponoć bardzo szybko po II wojnie zaprzestano stosowania drogiej podsadzki, szyb rozebrano, a infrastrukturę pozostawiono samą sobie. Jedynie most zsypowy jest wykorzystywany do dziś, jako oddział sprzedaży kopalni piachu z Kotlarni. Sama zaś ściana stała się świadkiem historii. Po licznych jej „ranach” można wnioskować, że dużo się tu działo. Przy okazji przyroda zaczęła odbierać swoją własność, czyniąc to miejsce urokliwym i trochę tajemniczym.
Pokusiło mnie by ruszyć na górę ściany. Teren ten był wykorzystywany jako plac składowy między innymi brykietu, drewna i węgla. Na pobliskim nasypie znajduje się bocznica kolejowa z dość zagadkową częścią podziemną w postaci płytkich zsypów usytuowanych bezpośrednio pod torowiskiem. Prawdopodobnie służyły one do rozładunku wagonów z dolną spustnicą takich jak choćby wanny do przewozu kruszyw. Wysypany materiał najpierw trafiał do szerokiego zbiornika, który był pochylony i zwężał się ku wylotowi, a następnie był układany i transportowany na górę za pomocą taśmociągu - i to jest pewne, bo zachowała się ścianka wspierająca taśmociąg z wyraźnie wyżłobionymi mocowaniami. Kręcąc się w tej okolicy rzucił mi się w oczy stary wagon platformowy stojący samotnie na skrajnym torze. Ciekawość nie dała mi spokoju. Wspiąłem się na skarpę i stojąc już na torowisku zacząłem fotografować obiekt. Wagon, jak widzicie poniżej, naprawdę nic specjalnego.
W pewnym momencie usłyszałem charakterystyczny dźwięk. Taki dźwięk zna każdy, kto kiedyś palił w domu węglem. To dźwięk czarnego kamienia wysypywanego z wywrotki pod okienko piwnicy. Dźwięk z dzieciństwa, do tej pory bardzo dobrze przeze mnie kojarzony. Tego dnia wywróżył mi jednak kłopoty. Na sąsiednim torowisku, które znajdowało się za elastyczną, starą siatką jacyś jegomoście otworzyli wagon z węglem. Czarne złoto sypało się dosłownie kilka metrów ode mnie, acz po drugiej stronie brązowego wagonu, stąd z początku byłem zupełnie nieświadomy zaistniałej sytuacji. W wąskim prześwicie kolejnych wagonów widziałem dwie pary szybko przebierających nóg, a gdy się odwróciłem za plecami, po drugiej stronie wspomniane siatki biegło w moją stronę kolejnych dwóch przyjemniaczków z rozszczekanym wilczurem na smyczy. Sokiści. Pojąłem co jest grane, acz gdy usłyszałem bardzo wyraźnie jak jeden z nich krzyczał: „Złodzieje, dwóch biegnie na koksownię, jeden stoi i pilnuje na rowerze”, zrozumiałem, że moje położenie w tej chwili jest bardzo niekorzystne. Chwyciłem rower i zjechałem z nasypu. Oto w zaistniałym chaosie dwóch ochroniarzy zamiast łapać sprawców, wyraźnie usiłowało dogonić właśnie mnie – fotografa-amatora, którego nie interesowała ani trochę kradzież wysoko koksującego węgla, bo węgla miał on w piwnicy po samo okienko i jeszcze trochę. Jednakże niewiedza dwóch czarnych osobników o moim stanie posiadania plus przerażający skowyt psa skutecznie uruchomiły we mnie instynkt samozachowawczy. Po dojechaniu do zbiorników uznałem, że rzeczą zbyt karkołomną było by zjechanie z 20-metrowego urwiska, więc wzdłuż balustrady ściany oporowej dojechałam do czynnego torowiska, a wąska ścieżka powidła mnie do samej ulicy Zamkowej. Na tym etapie mojego „zwiedzania” nie zainteresowała mnie nawet tak wspaniała miejscówka, jak opuszczona działka z kilkunastoma zniszczonymi pasiekami pszczelimi, którą minąłem w szaleńczym pędzie. Nie dogonili mnie. Nawet nie wiem, czy przeszli przez siatkę. Potem zastanawiałem się nad moim haniebnym aktem tchórzostwa. Przecież mogłem tym panom wszystko wyjaśnić… i zaraz przychodziła trzeźwość umysłu: który z nich by mi uwierzył, że w środku listopada, ubrany całkiem na czarno, na rowerze przyjechałem posiedzieć sobie na starym wiadukcie i pokręcić się z aparatem po terenie, na którym nic się nie dzieje od 60 lat? Nawet ja bym sam sobie nie uwierzył. Refleks myśleniowy uratował mnie przed srogimi kłopotami. Przez ten krótki czas spontanicznej ucieczki coś podpowiadało mi: „spie***laj”, dokładnie takimi samymi wulgarnymi słowy, jakby mój wrodzony instynkt miał coś wspólnego ze zdenerwowanym złomiarzem niespokojnym obecnością osób trzecich podczas zrywania ostatniego bojlera na starym zakładzie.
No więc zostałem złodziejem węgla. Złodziejem mimowolnym, niewinnym. Myśl o tym, że tak daleko idące nieporozumienie może kiedyś skomplikować mi życie jest dość niepojąca, ale na razie póki co, potrafię z nią spać. Rzecz miała miejsce siedem lat temu licząc od dziś, to jest od 12 listopada 2016 roku. Od tego czasu nadal nikomu nic nie ukradłem. Mnie za to okradziono co najmniej kilkadziesiąt razy. Z resztą czuję się okradziony co miesiąc, gdy na pasku z wypłaty odnajduję pozycję pod tytułem: składki na ubezpieczenie społeczne. A za te skradzione mi pieniądze zamiast kupić jakieś sensowne śmigłowce, rząd będzie stawiać pomniki smoleńskie, i to po dwa na miasto, żebym wiedział na co przyszło mi dziś ciężko pracować. I kto tu jest złodziejem?
Trip i ucieczka: 21.11.2009