Złamana obietnica
Dosłownie w tygodniach można liczyć, jak zarzekałem się, że już tam nie wejdę. Tak pisałem w poście o ścianach malowanych słońcem. Ścianach budynku administracyjnego kopalni Bobrowniki. A tu nagle nadarzyła się okazja, coś nieplanowanego, absolutnie spontanicznego. No i złamałem obietnicę daną samemu sobie, że tę ruinę odpuszczam już na zawsze. Dnia pewnego niedzielnego wybraliśmy się z żoną na spacer po Rezerwacie Segiet. Tak się składa, że nie potrafię odnaleźć w mej dziurawej pamięci takiego zdarzenia, bym kiedykolwiek był tu bez roweru. A tymczasem przytrafił mi się taki oto trip z buta. Wyposażeni w najlepszą kawę na świecie (taką robi tylko moja żona… i tylko ona) i dodatkowo w wysoko cenione na rynku ambrozje w aluminiowej otulinie udaliśmy się rwać metry ze ścieżek Rezerwatu. W zamyśle była pętla od wejścia głównego przez uroczą wysepkę, hałdę Red Rock i kamieniołomy, aż do Sportowej Doliny. Jakieś 400 kilometrów. Tylko moja niepohamowana ciekawość dorzuciła do planu ten zrujnowany budynek. Gdy w pewnym momencie naszej wędrówki rozszalała się zamieć, właśnie tam szukaliśmy schronienia. Nie szczędząc sobie przy tym wspaniałego krajobrazu zasypanej śniegiem hałdy popłuczkowej i równie niesamowitego widoku wnętrza tego budynku.
Stary budynek stoi i ma się dobrze. I to dziwi mnie najbardziej, bo będąc w jego wnętrzu ma się wrażanie, jakby zaraz miał się złożyć niczym domek z kart. Spacerując po starych pokojach i niezbyt dużej sali można bez trudu zauważyć, że budowano go z pewną niedbałością. Ściany na przemian stawiano z pełnych cegieł i pustaków. Być może było to skutkiem jakiejś przebudowy, czego wykluczyć nie można, acz mimo to rzuca się w oczy pewien architektoniczny chaos. Na ścianie wyklejonej obłymi kamieniami, na której po dziś dzień wisi kopalniany herb, znajdowały się jeszcze jakieś inne tablice. Pozostały po nich jedynie cementowe ślady. Wszystko to zaś ukryte zostało pod cienką warstwą sadzy, zapewne z często palonych tu ognisk.
Pewną zagadką budynku jest to, że niemal na całej jego długości zawalone jest pierwsze piętro. I tu, niczym Janek z blogu obok, pędzę z pewnymi wyjaśnieniami tejże tajemnicy bazując na znalezisku udokumentowanym poniżej. Otóż konstrukcja podłogi pierwszego piętra składała się z metalowych belek w postaci podwójnych teowników, w które wkładano płaskie betonowe bloczki. Konstrukcja dość kosztowna, ale tak właśnie budowały kopalnie, które tego typu elementami „obracały” na co dzień. Gdy budynek opuszczono, ktoś zorientował się, ile siedzi w nim złomu, bo metalowe szyny do najlżejszych nie należały. Patent na odzyskanie surowca z budynku był prosty: należało zawalić siłą bloczki między teownikami, a następnie wyciąć palnikiem lub wyrwać ze ściany metalowe fragmenty stelażu. Taki więc mamy na to przykład z jednego z pomieszczeń – na pierwszym zdjęciu wycięta belka, a na drugim dziura po wyrwaniu teownika.
Operacja zdecydowanie dla bardziej zaawansowanych zbieraczy metali niekolorowych i tu nasuwa się taka myśl, że procederu tego mogli dokonać rzeczywiście prawdziwi fachowcy, może nawet i ci sami, co ten budynek stawiali, albo na co dzień w nim przebywali. Faktem jest, że sufity zostały zawalone i na pewno nie runęły same. Gdyby tak było, także w części, gdzie znajdują się dwie sale nie byłoby podłogi, a tymczasem wybudowany z pustaków sufit trzyma się znakomicie. Jednocześnie kryje on inną z tajemnic: co znajduje się na pierwszym piętrze sali, do której nie można dotrzeć bez użycia wysokiej drabiny? Pozostawmy odpowiedź na to pytanie innym zwiedzającym.
Mimo pierwszego w tym roku śniegu, aura tego dnia przypadła nam do gustu. Zrealizowaliśmy nasz plan okrążenia Segietu i gościliśmy również nad zboczami obu kamieniołomów, zarówno wielkiego w Bobrownikach, jak i tego mniejszego w Blachówce. Szczęśliwi wróciliśmy do naszego własnego pionowego zbocza z betonu.
Trip: 13.11.2016
Z buta.