Matsuri - First Look

To, co działo w ostatnich kilku miesiącach spokojnie pozwoliło by mi zebrać materiał na opasły tom anty-poradnika pod tytułem „Jak nie kupować roweru w dobie dobrej zmiany”. Jak co pięć lat rozpocząłem poszukiwania nowej maszyny, która ma mi posłużyć na co najmniej kolejne pół dekady. Rzecz jasna poszukiwania skoncentrowałem na rowerach do klasycznego XC, czyli mocnych hardtailach z lekkim zacięciem maratonowym, lecz bez szczególnej przesady cenowej. Szybko, przynajmniej na poziomie poszukiwań w sieci, okazało się, że jedno z drugim, to znaczy wysoka jakość ramy i komponentów oraz ceny stanowią dwa odległe bieguny. Prawdę mówiąc jako okazyjny czytelnik magazynów Bike czy Bikeboard byłem świadom wysokich cen nawet za średnią półkę, ale interesujące mnie modele wypuszczone na rok 2016 przez wszystkich wiodących producentów szokowały ceną moim skromnym zdaniem absolutnie nie adekwatną do parametrów. Postanowiłem więc liczyć na łut szczęścia i zapodałem sobie prawie dwumiesięczny obchód po wszystkich znanych mi sklepach rowerowych. Zabrze, Katowice, Gliwice, Ruda, Chorzów, a nawet Sosnowiec – mało było miejsc, gdzie się nie zakręciłem. Skoncentrowałem się na modelach z poprzednich sezonów, a to wszystko za sprawą trzech wniosków, do których doszedłem przyglądając się tym grubym tysiakom, które widniały pod poszczególnymi modelami na stronach internetowych producentów. Wniosek pierwszy: idzie zima, na pierwszy plan wchodzą narty i deski, a ceny rowerów wędrują w dół. Wniosek drugi: w Stanach wybory prezydenckie wygrywa Trump, a więc dolar na światowych giełdach szaleje niosąc za sobą wysokie kursy wpływające na ceny wszystkiego, co dystrybuuje Europa od azjatyckich producentów. Wniosek trzeci i najważniejszy: analizując parametry kolejnych serii wypuszczanych na rynek widać znaczące różnice w komponentach w poszczególnych rocznikach – im nowszy model, tym bardziej ubogi i paradoksalnie droższy. Bazując na tych trzech wysublimowanych przesłankach ruszyłem na sklepy. Droga była długa, acz nadzwyczaj interesująca, a na samym jej końcu znalazłem dokładnie to, czego szukałem. 



Faworyci.
Gdy myślę rower, od razu przed oczami pojawia mi się marka Author. Mam jakiś szczególny sentyment do rowerów tego czeskiego producenta, choć nigdy osobiście nie miałem jego maszyny. Upatrzyłem sobie model Instinct w czarno-czerwonym malowaniu na kołach 27,5 cala. Model z roku 2016, ale w pod koniec grudnia tegoż roku już bardzo mocno przeceniony w stosunku do ceny katalogowej. I tak w pewnym mieście udałem się do pewnego Dobrego Sklepu Rowerowego by ów maszynę zobaczyć na żywca. Piękna rama, świetny design (z którego z resztą Author słynie), idealna geometria. Rower do wzięcia od ręki, a do tego bon na 500 złotych na zakupy na stronie producenta. I bym brał w ciemno, gdyby nie… No właśnie, często bywa tak, że sam sprzedający niechcący strzeli sobie w kolano. Otóż do roweru dołączone były pedały SPD Shimano PD-M520, czyli najpopularniejszy na rynku i stosowany przeze mnie (i zapewne przez wielu z Was) model. To spora bonifikata, bo model ten najtaniej poza siecią można znaleźć w Decathlonie za 100 złotych bez grosza. Zapytałem jednak grzecznie, czy espedeki są razem z rowerem (bo nie doczytałem o tym na stronie), na co sprzedawca odpowiedział, że i owszem, ale dla mnie mogą je zamienić na zwykłe, po czym wskazał na plastikowo-aluminiowe pedały sygnowane marką VP, których cena detaliczna zapewne nie przekroczyłaby 20 złotych. Poczułem się tak, jakby chciano mnie wykiwać, a skoro chciano to zrobić na głupich pedałach, to i z samym rowerem mogło być podobnie. Dodatkowo nie wiedzieć czemu sprzedawca pod niebiosa zachwalał powietrzny amortyzator RST First, jako najlepszy w tym przedziale cenowym, lżejszy od Recona i tak dalej. Nie zapytałem, czy sam jeździ na czymkolwiek, co ma w nazwie RST, ale ze stuprocentową pewnością wiem, że nie. Opuściłem więc ten pewien sklep w pewnym mieście celowo nie podając tu nazwy ów miasta licząc, iż to mało zapewne znaczące zdarzenie, które mnie spotkało, miało charakter jednokrotnego incydentu i w żaden sposób nie dyskredytuje pracujących tam osób. Z żalem odpuściłem Authora.

Zanim zaszedłem do wspomnianego wyżej sklepu gościłem wraz z Leną w katowickim Go-Sporcie. Tam z wystawy krzyczał do mnie przepiękny Kellys Gate 50 na kołach 29 cali. Przeceniony na niecałe 4 tysiące kusił niesamowicie. Pośród innych rowerów stał tylko odrobinę tańszy Kellys Thorx 10 w niezwykle oczoje***m pomarańczowym malowaniu, za to prawie cały na XT. Lena głośno wypominała mi słowa sprzed jakiegoś czasu: „Nie kupię już nigdy Kellysa, komponenty tak, roweru – nie!”. A tym czasem siedziałem już na modelu Gate i czułem się kosmicznie nieswojo. Ja człowiek wzrostu Napoleona (albo co gorsze prezesa Kaczyńkiego) na rowerze o prześwicie terenówki. Nie pasowało mi, choć rower był nie tylko piękny, ale do tego bogato wyposażony m.in. w wysokiej klasy Rebę i napęd SLX.

Podobnie rzecz się miała z Meridą Big Seven 900. Tym razem rower na kołach 27,5 cala, też na sezon 2016, ale z ceną uszczuploną aż o 3 tysiące w stosunku do katalogu. Niby mniejsze kółka, a też jakoś nie czułem się swobodnie. Sprzedawca zachęcał: „Zobaczy pan, jak półtora cala robi różnicę w komforcie”. Nie śmiałem w to wątpić, a jednak goryczka w nogach pozostawała. Może jestem po prostu urodzony do kół 26 cali?

Dalsze koncepcje poszukiwań oparłem więc na rowerach ze standardowym obwodem kół. I był tylko jeden taki rower, na który patrzałem od dawien dawna, a który zawieszony pod samiuśkim sufitem marketu Martes w zabrzańskim M1 budził moje ogromne zainteresowanie. Do niedawna cena 8999 złotych. Dziś rower opuścił podsufitkę i stanął na stojaku z tyłu sklepu mocno przeceniony. To Kross Level A10 wypuszczony przez producenta z Przasnysza na sezon 2014. Minimalistyczny, świetnie wyposażony, designerski, karbonowy i… niestety za wielki. Dostępny już tylko w dwóch sklepach w rozmiarze L, czyli 52 cm - to tylko i aż 4 cm za dużo dla mojego maksimum. Płacz, niedowierzanie, nieprzespana noc.

Po drodze dojeżdżałem jeszcze b’Twina Rockridera 900 z jednorzędowym napędem SRAM-a, który niestety całkowicie go zdyskwalifikował oraz kilka modeli Scotta, Gianta, a nawet Cube’a. Wszystkie jakieś takie drogie, zupełnie nie spełniające moich oczekiwań.


Ten jeden.
Mamy dzień 22 grudnia 2016 roku. Ponownie loguję się do Alleshopu po jakieś nowinki. I oto ukazuje mi się aukcja z nie tak odległych Tarnowskich Gór. Czytam i nie mogę uwierzyć, że znajduję rower pokroju Levela A10. Okazuje się, że nieco ponad rok temu bardzo skrupulatnie przyglądałem się dokładnie temu modelowi. Wtedy oczywiście nie był on w moim zasięgu, ale tego grudniowego dnia cena zachęcała, choćby do podjechania i obejrzenia. Nowiutki, salonowy Fuji SLM 1.3 na kołach 26 cali z karbonową ramą i zacnym wyposażeniem. Duży sklep, ogromna hala z korytarzem, po którym mogłem sobie nim pohulać. Jeszcze nie wsiadłem, a już wiedziałem, że będzie mój. 23 grudnia, tuż przed wigilią wepchnąłem go sobie pod choinę, choć upłynęły jeszcze długie dwa miesiące, nim ruszyłem nim w teren. Nazwałem go Matsuri. 



Jeden raz.
Jeden raz, dokładnie jeden raz widziałem w życiu rower Fuji na żywo. Było to w sklepie w Zabrzu w okolicach placu Słowiańskiego. Szedłem wtedy grać w piłkę na pobliską halę i rower rzucił mi się w oczy. Niebieska rama, wspaniały design. Był to prawdopodobnie model Tahoe lub Nevada, ale nie daję głowy. Pomyślałem wtedy, że właśnie taki rower bym chciał, choć jakoś nie potrafiłem wytłumaczyć dlaczego. Sklep działa do dziś i nawet byłem kiedyś w nim kupić korbę, wtedy zapytałem o ten rower z wystawy, którego już niestety wtenczas nie było. Odpowiedź była dość słona: „Panie, stare czasy, trudno dziś będzie dostać coś równie porządnego. My już nie sprzedajemy i nie będziemy…”. Sprawa umarła. Słowa jednak pozostały w pamięci i dziś wiem, że nie były puste. 

Historia marki Fuji ma już 118 lat. Założycielem firmy był Nichibei Fuji i to od jego nazwiska wzięła się nazwa, nie zaś jak sądzi się najczęściej od japońskiej góry. Choć właśnie logiem promującym markę od wielu lat jest symbol góry i dwóch mniejszych szczytów. W latach 50. markę Fuji sprzedano do Stanów i tam do dziś projektuje się wszystkie rowery, które następnie klepane są na Tajwanie. W Polsce nie ma dystrybutora, chcąc handlować rowerami czy komponentami Oval trzeba szukać europejskiego dystrybutora w niemieckim Mutlangen. Być może właśnie dlatego dziś łatwiej w Polsce kupić Wheelera czy Orbeę, niż Fuji.


Detale.
Rower jak rower, a jednak… Po raz pierwszy mam do czynienia z ramą karbonową. Katalogowa masa to 10,9 kilograma. Dupy nie urywa. Za to powala „bezszwowy” design. Brak spawów to chyba zaleta ważniejsza niż masa. Piękne zaokrąglenia, opływowe kształty. Lakier matowy, powycierany, bo rower ma już swoją sklepową historię. Model SLM 1.3 w wersji standardowych kół 26 cali został wypuszczony na rynek północnoamerykański w sezonie 2013. Rok później trafił do Europy, dwa lata później do rzeczonego sklepu. Kolejne modele to już zdecydowanie uboższe twenty-ninery w cenach przekraczających 5 patyków za najniższą wersję. A liczą się detale. I tak Matsuri zaszczyca mnie pełną grupą SLX poszerzoną o tylną zmieniarkę XT. Z przodu pracuje lisek z najniższej półki amerykańskiego producenta z serii Float 32. Model Evolution to OEM wersji Performacne – oba widły są identyczne z tą różnicą, że pierwszy sprzedawany jest wyłącznie producentom rowerów, drugi dostępny jest w wolnym obrocie. Od najwyższego modelu Factory dzieli go milion lat świetlnych, a dokładnie powłoka Kashima i tłumik Fit – czyli tylko i aż kilka stówek różnicy na rowerowym handlu. Amortyzator za to wyposażony jest w super ciekawy gotowiec, czyli system preferowanych ustawień tłumienia kryjący się pod skrótem CTD - do jazdy pod górkę, z górki i w terenie (o ile się nie mylę). To trochę więcej niż Recon i prawie tyle co Reba.



Rower wyposażono z komponenty firmy Oval Concept niedostępne w wolnym obrocie na naszym rynku, chyba że z drugiej ręki zazwyczaj zdemontowane z nowych rowerów Fuji. Pokrój identyczny jak Tioga czy Tune. Niestety nie wiedzieć czemu Fuji poszło w bardzo niesprzyjające mi łączenie matowego lakieru ramy z odbijającą światło czernią mostka, kierownicy i sztycy. Postanowiłem zmienić giętą kierownicę z rozmiaru 720 mm na prostą o długości 580 mm Truvativ Stylo T20 i dorzucić doń jakże niezbędne mi rogi X-Mission (prawdopodobnie spod dystrybucji Meridy). Sztycę zamieniłem na ultrakrótką i ultralekką Pro PLT z tak zagmatwanym mocowaniem siodła, że przekląłem ją po stokroć podczas montażu. Ostał się jedynie 10-cio centymetrowy mostek, który ma niespotykane wcześniej przeze mnie wzornictwo i sposób montażu – zacisk kierownicy ma cztery śruby skierowane do wewnątrz. Ładnie to wygląda i na pewno zacznie się nieźle brudzić. Ale… ładnie wygląda!





Do całości zafundowałem sobie kilka drobiazgów: aluminiowy koszyk na bidon, drugi koszyk na pojemnik z narzędziami, sam pojemnik o pojemności 750 ml, małą pompkę i bezprzewodowy licznik Sigma BC 8.12, który też udało mi się wyhaczyć z grubym rabatem.



Niesmaki i smaki.
Wymiana sztycy nie była tylko moją fanaberią. Była ona po prostu porysowana. Przełknąłem to zważywszy, że zapewne i tak bym ją sam poharatał. Tyle tylko, że to porysowanie nie wzięło się znikąd. Otóż osoba, która rower składała zapomniała dodać choć grama smaru, by sztycy po wyciągnięciu nie zniszczyć. Serwisowe niesmaki niestety nasiliły się, gdy podszedłem do wymiany pedałów na moje stare SPD. Okazało się, że nie ma takiej mocy, która ruszyłaby gwinty. Dopiero za czwartym podejściem, przy użyciu przedłużki do odkręcania kół w autobusach udało ruszyć się pedały z gwintów w korbie. Przyczyna taka sama: absolutny brak smaru, czy jakiejkolwiek substancji zabezpieczającej gwinty z dwóch metali o jakże różnej twardości. Co gorsza wewnątrz gwintów prawdziwy syf, a gwinty tulei pedałów aż powyginane. Rower świetny, ale serwis… szkoda słów. Mimo że przed zakupem „przygotowano rower do jazdy”, to i tak musiałem sam wyregulować hamulce. Działo się, ale wybaczam, choć raczej roweru do tego serwisu bym już nie oddał. Nawet starego Kellysa.


Smaki za to pojawiły się, gdy zeszłej niedzieli ruszyłem w trasę. Kręciłem po Strefie na asfalcie i oczywiście pognałem w las. Fuji wyposażył mnie w gumy Schwalbe Racing Ralph o szerokości 2,25 cala. Grube i zapewne do zmiany na cieńsze Cross Marki, choć trochę się jeszcze na nich pobujam. Rower toczy się lekko i cicho, do dyspozycji mam napęd 2x10, który idealnie sprawdza się zarówno na wzniesieniach, jak i na prostych szlakach. Za hamowanie odpowiada hydraulika na tarczach 180 mm przód i 160 mm tył. Powietrzny Fox oparty na 15-sto milimetrowej sztywnej osi (prawie jak trekowski Boost) pracuje bardzo płynnie, choć jeszcze go nie ustawiłem pod własny SAG. Ogólnie bajka. O ból dupy przyprawia mnie za to twarde profilowane siodło, które pewnie też w nie tak dalekiej przyszłości zastąpi jakiś Selle Royal.



Matsuri First Look wypadł znakomicie. To zdecydowanie najtrafniejszy zakup od lat i spełnienie marzeń o rowerze idealnie takim, jaki chce się mieć. Życzę tego wszystkim Czytelnikom.





Trip: 05.03.2017
Dystans: 38.71 km