Borowiany kontra Brzeźnica

Siedział mi w głowie pewien obrazek sprzed lat: dwa ceglane budynki w kompletnej ruinie, ukryte gdzieś pośród lasu, na ich zapleczu rozległa stacja kolejowa, a za nią niewielki staw. Nie wiedzieć czemu przez prawie pięć lat nie potrafiłem zlokalizować tego miejsca na żadnej mapie, nie potrafiłem nawet odnaleźć w sieci. Zajrzałem do starszych albumów i w jednym z nich znalazłem to zdjęcie:



9 wrzesień 2012 roku, kolejowe zabudowania stacji Borowiany w okolicy Krupskiego Młyna. Dziś tych budynków już nie ma. W trzy miesiące od zrobienia tego zdjęcia zamknięto też stację kolejową, przez którą prowadziła linia łącząca Tarnowskie Góry z Opolem. Dopiero nazwa stacji, którą znalazłem na innym zdjęciu, pozwoliła mi zlokalizować to tajemnicze, dziś już niemal całkowicie opuszczone miejsce. Ruszyłem w sentymentalny trip, który przy okazji okazał się wyprawą w całkiem nowe i nieznane dotąd rejony.


W okolice Lublińca obieram zazwyczaj asfaltowy trakt przez Wielowieś. Wielokrotnie w tym miejscu nęciła mnie tablica kierunkowa przed samym wjazdem do miejscowości informująca o niedalekim położeniu starego cmentarza żydowskiego. W centralnej części pola stoi niewielki las z wysokimi, postawnymi drzewami. To właśnie on zajmuje całą przestrzeń cmentarza. Jak podaje tablica informacyjna, kirkut założony pod koniec XVII w. liczy obecnie  ok. 250 nagrobków. Miejsce jest zadbane, oddalone nieco od głównej drogi, zapewne nie zbyt często odwiedzane przez przypadkowych turystów. 






Po powrocie na główną drogę kieruję się do wsi Czarków. Nie omieszkałem bowiem po drodze na rzeczoną we wstępie stację kolejową poodwiedzać kilka intrygujących mnie punktów uwidzianych z góglowskiej satelity. Jednym z nich był tajemniczy staw z dwoma okrągłymi wysepkami w środku. Jak miało się okazać, miejsce to było iście tajemnicze. Staw nie ma nazwy, jest zarybiony, na jednym z jego skrajów stoi całkiem zacna chatka na palach, na placu kilka uli, na brzegu niebieski kajak. Przez chwilę miałem wrażenie, jakbym znalazł się na terenie czyjejś dobrze utrzymanej nieruchomości. Tylko niewielkie ławeczki wokół stawu przekonywały mnie, że można tu beztrosko kręcić w ramach wizyt nieoficjalnych. Jednym zdaniem: dokonałem bardzo ładnego odkrycia miejsca do absolutnego wypoczynku.







Obieram właściwy kierunek na Krupski Młyn. W pewnym momencie za łukiem drogi ukazuje się sentymentalny widok. Plac po ceglanych budynkach jest już pusty, ale stacja kolejowa nadal stoi. Po likwidacji kursów pasażerskich przystąpiono do demontażu trakcji i wyburzania zbędnych budynków infrastruktury. Sama stacja nieobsługiwana już od prawie pięciu lat pomału zarasta trawą, a tablice pokrywają się gęstą rdzą. Zniknęły ławki, zniknął dach nad jednym z peronów. Tylko biała farba linii wydaje się jakby nałożona wczorajszego dnia.


Ta stacja ma jednak pewną tajemnicę, która zawsze mnie intrygowała. Wokół las, absolutna cisza, kompletne odludzie. Jedynie za torami mała wioska Otmuchów, góra trzydzieści spokojnych gospodarstw. A jednak stacja potężna, perony długie, na każdym z nich po dwa zadaszenia. Dlaczego? Po co? Dla kogo?





Odpowiedź kryje się dwieście metrów dalej. Był taki czas, że Otmuchów zamieniał się w wielki ośrodek wypoczynkowy. Staw Borowiany – od którego wzięła nazwę stacja – był miejscem wakacyjnych zlotów górnośląskiej przemysłowej gawiedzi, ich dziatek i harcerstwa. Wszystko to działo się w  jednym lesie, nad jednym zalewem, w jednym czasie. 





Na wschodnim brzegu stawu znajduje się nieczynny już dziś, ale nadal pilnie chroniony ośrodek wypoczynkowy KWK Andaluzja z Piekar Śląskich. Od strony stawu wznosi się betonowy kloc prawdopodobnie jadłodajni, który jest tak zarośnięty, że trudno mi było doczytać pełną nazwę kopalni. 



Po drugiej stronie znajduje się leśna droga, która prowadzi do miasteczka drewnianych domków o stromych, spadzistych dachach. Ku mojemu zaskoczeniu teren jest szczelnie ogrodzony, a z oddali złowrogo ujada wilczur. Budynki dzięki ochronie nie są zdewastowane, ale aż żal dupę ściska, że tak cudownie położony ośrodek wczasowy w szczycie wakacji stoi pusty. Odnoszę wrażenie, że podobne chaty nad zalewem Chechło są w gorszym stanie technicznym i sanitarnym, niż te zastane tu w Borowianach. Kiedyś tętniło tu życie, ponoć działała przystań kajakowa, po której w stawie pozostały już tylko schody. Wczasowicze korzystali z dobrodziejstwa natury. Lato było latem. Dziś jest pusto i smutno.




Chciało by się przeskoczyć płot i pokręcić po miasteczku. Tymczasem na końcu drogi znajduje się ośrodek harcerski hufca ZHP Ziemi Tarnogórskiej. Położony malowniczo, zamknięty na trzy spusty, lekko zaniedbany u samej bramy, do złudzenia przypomina tragicznie dotknięty przez żywioł obóz w Suszku na Pomorzu – ukryty w sosnowym borze z dala od drogi, przyklejony do niewielkiego zbiornika.


Kieruję się na Potępę. Mijam niewielki zbiornik z małą plażą i po dłuższym czasie kręcenia w cieniu lasu docieram do Tworogu, a dokładnie niesie mnie w kierunku ośrodka wypoczynkowego Brzeźnica. Tu wakacje trwają pełną gębą, choć jeszcze dzień wcześniej nawet nie miałem pojęcia, że takie miejsce istnieje. Po rejestracjach parkujących tam samochodów widzę, że ośrodek odwiedzają przyjezdni z najdalszych rejonów, były też pojazdy z rodzimego Zabrza. 

Na dzień dobry prawdziwy rarytas: tablica witająca gości ośrodka.


Od razu nasunęła mi się taka swobodna refleksja, z którą chciałbym się z Wami podzielić. Otóż ta tablica może pamiętać lata głębokiego Peerelu na co wskazuje jej ręczne wykonanie z elementów przycinanej folii samoprzylepnej. Jak widać w czasach realnego socjalizmu wypoczynek miał charakter „sobotnio-niedzielny”. Wraz z nastaniem kapitalizmu przetransferowano z Zachodu słowo „weekend”, które na stałe wpisało się do słownika ojczyzny-polszczyzny. W dobie współczesnego, krwiożerczego, totalnego kapitalizmu słowo „weekend” stało się symbolem podziału klas – jedni mają kilka razy w roku „długi weekend”, inni mają już tylko „week” jako oznaczenie ciągłości ich pracy, bez prawa do najmniejszego choćby wypoczynku czy lekkiego oddechu. Historia zatoczyła koło.  


Ośrodek Brzeźnica położony jest na sztucznym zalewie. Wstęp jest płatny (7 zł), ale mi udało się wjechać zupełnie bezproblemowo od strony pola kempingowego. Na terenie jest basen i brodzik, duuuużo powierzchni trawistej, bar z ambrozją w cenach lekko paraliżujących, kilka boisk. Na obrzeżu stoją domki, w sezonie po 130 zeta za dobę, poza sezonem po 150 zeta! Czyli czegoś nie rozumiem, bo chyba powinno być na odwrót. Jak ktoś zawita z namiotem, to buli za postawienie namiotu dychę za dobę, a jak chce jeszcze w nim spać/leżeć/siedzieć to dopłaca kolejne 6 zeta. Ale to nic – jak namiotowicz chce się podłączyć do elektryczności to wykłada kolejne 15 zeta za dobę! Innymi słowy: za w miarę cywilizowane przeżycie jednej doby w namiocie nie w górach, nie nad morzem, a nad niewielkim zalewem, w którym nawet nie można zanurzyć nogi, trzeba dziś w Tworogu wyłożyć ponad trzy dychy. A trzeba jeszcze do tego coś zjeść i się napić, i się napić, i się napić… To jest chore, bardzo chore! Niech nikt mi nie wmawia, że Program 500+ nie wywindował tegorocznych (i zeszłorocznych też) cen wypoczynku w naszym jakże pięknym i jakże zaśmieconym kraju.






Ogólnie to po wizycie w Otmuchowie i Tworogu mam mieszane odczucia. Z jednej strony żal trochę tego, że w ciszy sosnowego boru stoi opustoszały ośrodek, który mógłby gościć liczne rodziny uciekające ze spiekoty wielkich miast. Z drugiej zaś strony, jak patrzę na tę spuściznę Peerelu, w której koszt tygodniowego wypoczynku dla tejże rodziny równy jest kosztom pełnowartościowych wakacji w tureckich kurortach all inclusive, nie mam wątpliwości, że wakacje najlepiej jednak spędzić… na rowerze.

Trip: 03.08.2017
Dystans: 108.47 km