Trip na dwa ceglane pałace
Opowieść obrazkowa. O tym jak się zawziąłem i po pierwszym nieudanym tripie na kartce papieru opracowałem plan oszukania nurtu Odry. Wobec niemożności skorzystania z przeprawy promowej, o której to pisałem post wcześniej, cel mojej wyprawy, czyli ruiny pałacu w sołectwie Łubowice, postanowiłem zaatakować od północy z kierunku gminy Cisek. Na tym odcinku Odry w odległości ponad 50 kilometrów mamy dwa mosty – jeden pod samym Raciborzem, drugi niedaleko Bierawy, a pomiędzy nimi dwie przeprawy – wspomniana promowa w Ciechowicach i druga czołgowa w Przewozie pod Dziergowicami. Obie nieczynne. Atak nastąpił w sobotni poranek, 5 sierpnia.
Chłodno, idealnie na początek upalnego dnia. Kręcę swobodnie standardowym szlakiem na Sierakowice. Do samego Korzonka jadę asfaltem, gdyż o tak wczesnej porze droga jest jeszcze przyjemnie pusta. Kilka manewrów w samej Bierawie i już witam na moście w Utracie. To właśnie stąd do najbliższego mostu w Raciborzu jest pół setki. Tak więc wygląda ów bezalternatywny most:
Kolejne kilometry to wspaniała tułaczka wśród pól, lasów i małych miejscowości. W każdej z nich jakiś opuszczony dom, albo zaniedbane gospodarstwo. Uroki tej części Opolszczyzny. W powietrzu czuję dobry klimat – lubię czas żniw. Mijam kolejne mieściny.
Dobijam do pierwszego punktu nieco rozbudowanego planu wycieczki. Postanowiłem odwiedzić ruiny potężnego, wręcz monumentalnego, pałacu w sołectwie Sławików. Pałac znajduje się nieco na uboczu wcześniej obranej trasy, ale nie mogłem sobie odpuścić takiej okazji, zwłaszcza, że o dziwo kręciłem bardzo żwawo i miałem spory zapas czasu na niestandardowe odwiedziny.
Zespół pałacowy, w którego historię nie szczególnie chcę się zagłębiać, bo w Internetach ma on swoje potężne forum, już od strony ulicy robi wrażenie, a to tylko jego południowe skrzydło ze wspaniałą oranżerią w postaci ceglanych łuków. Wszystko ukryte w gąszczu zieleni.
Udaję się na front pałacu. Plac dziedzińca porasta las, który o tej porze roku uniemożliwia dostrzeżenie potęgi obiektu. Szkoda, że nie rośnie tu puszcza białowieska, bo przy „dobrej zmianie” rozumianej według ministra Szyszki, dawno tej dziczy by już nie było i ruiny mieniłyby się w blasku słońca na równym przedpolu pałacowego parku. A tak pozostało mi zwiedzenie choćby jednego skrzydła pałacu od wewnątrz. Wchodzę wejściem bocznym, rower zostawiam w bramie.
W środku kompletne zawalisko. Do tego wszędzie rosną drzewa i krzewy. Robi to na mnie jeszcze większe wrażenie. Roślinność rozsadza ceglane mury od środka. Pałac nie wali się ze starości, a przywłaszcza go sobie sama natura. Podobny, acz mniejszy zameczek, znajduje się we wsi Pniów pod Pyskowicami, gdzie również widziano mnie kilka razy.
Zamek, na którym znajdowałem się jeszcze przed chwilą wciąż widoczny jest na wzniesieniu, wyżej od niego stoi oczywiście tylko kościół. Taka prawidłowość, którą zauważyłem w mojej błąkaninie po Opolszczyźnie – im mniejsza miejscowość, tym większy kościół. Przypadek? Proszę też zwrócić uwagę na tę drogę z betonowych płyt. Trakt niezniszczalny, idealny dla maszyn rolniczych, ponoć zbudowany przez Rzeszę dla ruchu czołgów pod koniec II wojny, które stacjonowały na widocznym wzniesieniu.
Droga z płyt przetrwała wojnę i czasy realnego socjalizmu, ostatnich zaś dni wojny nie przetrwał most w Grzegorzowicach. To tam udałem się następnie. O odbudowę tego mostu już od 70 lat trwa ostra batalia. Został on wysadzony przez armię III Rzeszy w styczniu 1945 roku podczas ucieczki przed Armią Czerwoną. Do dziś od strony Grzegorzowic przetrwały dwa łuki, i ukryte za drzewami wolnostojące przęsło. Widać, że most był naprawdę solidnie zbudowany. Postawiono go w 1924 roku, po tym jak istniejący w tym miejscu most drewniany został spalony przez Powstańców Śląskich. Widać, że mieszkańcom okolic nie jest dane mieć mostu pod nosem.
Zamiast planów odbudowy, zorganizowano w tym miejscu przeprawę promową, która w zasadzie działa może ze dwa miesiące w roku. Prom przewozi jednocześnie trzy osobówki, albo po jednym ciągniku z przyczepą lub jednym samochodzie dostawczym. Nie przewozi kombajnów i… wanien ze żwirem. A to ważne, bo mieszkańcy okolic, przyzwyczajeni już do spokoju na drodze spowodowanego ciągłym zamknięciem przeprawy, nie chcieliby, aby pod ich domami kursowały wywrotki z urobkiem z pobliskich kopalń odkrywkowych. Taki ruch byłby tu nieunikniony, bo droga choć przez dziesięć miesięcy w roku jest nieprzejezdna, to i tak ma status wojewódzkiej!
Robi się gorąco, a w butli sucho. Witam do jedynych w okolicy delikatesów w celu zakupienia płynów chłodzących. Dobrze, że jest sobotnie przedpołudnie, bo już w niedzielę bym tu pocałował klamkę. Rzecz oczywista – pamiętaj by dzień święty święcić.
Do Łubowic jest już rzut kamieniem. Piękne okolice. Żniwa.
Wśród drzew dostrzegam tablicę. By dotrzeć na miejsce, muszę jednak pokonać stromy łuk, gdyż ruiny pałacu rodziny Eichendorff znajdują się na solidnym wzniesieniu. Ten podjazd kosztował mnie utratę ośmiu litrów potu. Widać, że starość zagląda już w moje rowerowe poczynania.
Na miejscu kolejne tablice w trzech kierunkach. Zwiedzam odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Najpierw park z ruinami pałacu – cel główny. Miejsce jest bardzo zadbane, czyste, otoczone troską. Przed wejściem do parku stoi 300-letni dąb, nazwany oczywiście na chwałę poety.
Za nim zaczyna się plac, w którego centralnej części stoją ceglane ściany dawnej rezydencji. Wśród tych murów 10 marca 1788 roku urodził się pisarz i wierszokleta pruski Joseph von Eichendorff.
Kto nie zna tematu, może zapoznać się z wycinkiem twórczości Eichendorffa z tablic umieszczonych wzdłuż parkowej alei. Poezja przepiękna nie jest moją mocną stroną, ale wczytawszy się w jego wiersze widać, że facet kochał przyrodę i całe otoczenie, w którym przyszło mu mieszkać. Poezja ta jakby idealnie wpisuje się w żywot innego bohatera moich tegorocznych wypraw, hrabiego Ludwika Ballestrema z Kochcic.
Tak z przypadku zerkam na licznik. Godny trip – sam dojazd to 83 kilometry równo. W cieniu 35 stopni, ale z wiatrem w plecy. Jechało mi się tu tak swobodnie, że nawet nie poczułem tego dystansu. A z powrotem będzie więcej z górki.
Za dębem znajduje się cmentarz rodzinny rodu. Nie ma na nim grobu Józefa, bo temu zmarło się w Nysie i tam jest pochowany. Jest za to jego monument z charakterystycznie zrytymi przez ruskich napisami.
Na cmentarzu znajdują się też dwa dzwony z pobliskiego kościoła, które popękały z powodu wad w odlewie. Dzwony biły ponoć tylko 20 lat, a teraz stały się wiszącą ozdobą tego miejsca pamięci.
Proszę wszystkich Głęboko Wierzących o wybaczenie, ale ten widok trochę mnie rozbawił, choć nie powinien. Jezus niepełnosprawny. Wiem, będę się smażył.
Za cmentarzem przy ulicy znajduje się niewielki, acz bardzo zadbany skwer.
Na trawie dwa kamienie, jeden wita gości po polsku.
A teraz odwracają głowę od monitora wszyscy, którzy głosowali na „tę jedyną partię”, bo drugi z kamieni wita gości w zdradzieckim języku okupantów, którzy do dziś nie spłacili zniszczonej podczas Powstania’44 Warszawy. Jak to możliwe, że jeszcze nikt tego kamienia nie obsikał, albo nie zamazał sprajem?
Jest tam też wątek ekologiczny, czyli nowoczesne rozwiązanie na powszechny problem polskiej ulicy – jest gdzie skipować i wyrzucić peta.
Wzdłuż ulicy stoją dwa budynki. Oba należą do Górnośląskiego Centrum Kultury i Spotkań imienia poety. Prawdopodobnie większa część działalności (o ile nie całą) sponsoruje mniejszość niemiecka. Nie dziwi więc czystość i porządek, tablice informacyjne w obu językach, tablice z wierszami też po polsku i niemiecku. Opolszczyzna i część Górnego Śląska – ostatnie bastiony ukrytej opcji niemieckiej na froncie kulturowej walki prezesa Jarosława, cioci Krystyny i ministra Mariuszka, wciąż emanują solidnością, dbałością o pamięć i twardym charakterem. Nawet miesięcznik Znak sprzed paru laty był jeszcze po tej lepszej stronie kultury: „Wola przypomnienia Eichendorffa jako poety filozofującego, uprawiającego refleksję o bardziej uniwersalnym charakterze, ma swoją wagę. Jego polska recepcja w ostatnich dziesięcioleciach nie jest bowiem wolna od pewnej jednostronności, by nie rzec: naiwności czy prostoduszności” – nr 712 z 2014 roku.
Żegnam się z tym niezwykle urokliwym miejscem. Teraz łukowate wzniesienie jest moim przyjacielem. Po drodze zdążę się jeszcze kilka razy pogubić, bo postanowiłem wrócić z pominięciem dwóch stromych podjazdów w okolicy Sławikowa i Miejsca Odrzańskiego. Finalnie zgodnie z planem około godziny 15:30 melduję się w Lubieszowie skąd znaną mi już ścieżyną witam nad zalew w Dziergowicach. Trwają tam wakacje pełną gębą. Miejsce to nieformalnie nazywane jest „lazurowym wybrzeżem” ze względu na seledynowy kolor wody. Po drugiej stronie działa kopalnia zasysająca piach i żwir z dna zbiornika. Seledynowy kolor to oczywiście złudzenie, jakie dają odbite od piaszczystego dna promienie słońca. Bardzo lubię tam przyjeżdżać. Można spotkać tu nawet wiekowego Chevroleta na żółtych blachach stojącego na samym zboczu starego wyrobiska.
Przez Kotlarnię i Magdalenkę witam tradycyjnie na stawy. Godzina 16:30 o tej porze roku jest idealna, gdyż właśnie wtedy moja ulubiona platforma na jeziorze chowa się w cieniu liści rozłożystego klonu pospolitego. Leje się ambrozja dębowa mocna. Na stoliku analizuję wspomnianą wcześniej kartkę z zapisaną trasą. W dobie elektronicznych nawigacji wciąż wolę sobie plan nakreślić na papierze, choć mapa w telefonie też jest w ciągłym użyciu.
Jeszcze jeden widok w drodze powrotnej: żniwa w okolicy Ostropy.
To był najlepszy trip tego lata, moich nieuchronnie kończących się lada dzień wakacji. Pomimo oporności rzeki Odry, udało mi się zaliczyć cel. Czuję się z tego powodu wspaniale.
Trip: 05.08.2017
Dystans: 166.57 km
PS.
Ponieważ nie udało mi się ująć w kadr potęgi ruin pałacu w Sławikowie odsyłam Was, Szanowni Czytelnicy, do fejsbukowego albumu pewnego zdolnego fotografa z Gliwic - klik hirr.