Jeśli nie wiesz dokąd uciec...

Czasem tak mam, że po prostu uciekam. Czasem nie wiem od czego, ale zawsze wiem dokąd. W przeciągu ostatnich dwóch lat odkryłem całkiem spory kawał świata znajdującego się tuż obok, niemal na wyciągnięcie ręki. Któż z nas tak nie ma, że widział piramidy i Saharę, a nie widział krajobrazów zza rogu własnej ulicy. Niby nic niezwykłego, bo to ani dalekie wyspy, ani odległe kultury, ani morza czy jakieś góry wysokie, a po prostu kilka miejsc zagubionych w codzienności. To takie złudzenie umysłu, narkotyk dla człowieka ciągle poszukującego czegoś nowego. Jednak są takie miejsca, gdzie wraca się z sentymentem, bo tak kiedyś, jak i dziś, odkrywa się w nich dziwny spokój i pozorne bezpieczeństwo. Jedno z takich miejsc wydaje mi się bardzo bliskie, choć byłem tam zaledwie kilka razy w przeciągu rzeczonych dwóch lat. A jednak w głowie tworzą mi się jakieś dziwne powiązania, obrazy, zniekształcone retrospekcje jakbym był tam w dzieciństwie, jakbym spędził tam dużo czasu w bardzo odległej przeszłości. 



Do Dziergowic dotarłem dwa lata temu błądząc po wyrobiskach kopalni w Kotlarni. Rok później zapuszczałem się w dalekie podróże na północny-zachód i przejechałem przez tę mieścinę kilkukrotnie. Któregoś dnia postanowiłem zatrzymać się nad ogromnymi stawami hodowlanymi. Stanąłem na wzniesieniu i w głowie jakby odtworzył mi się film z dzieciństwa. Było to odtworzenie automatyczne, kilkusekundowe. Widok, który widziały moje oczy tu i teraz niemal pokrywał się z sekwencją odtwarzanych wspomnień. „Przecież ja tu już kiedyś byłem” – pomyślałem będąc jednocześnie w stu procentach pewnym, że było to bardzo dawno temu, że nie była to jakaś współczesna przypadkowa wizyta podczas mojego niejednokrotnego błądzenia na rowerze w tych okolicach. Zapewne wiecie, jak to jest, gdy docieracie do miejsca, w którym kiedyś byliście, ale dopiero gdy teraz do niego docieracie ponownie po wielu, wielu latach, w głowie uruchamia się Wam machina wspomnień, która normalnie nigdy by sama z siebie się nie ruszyła…






W poprzednim poście pisałem, że ostatnimi czasy w zasadzie nigdzie się nie spieszę, odpuszczam sobie stresu związanego z dążeniem do czegoś, co z natury rzeczy nie jest mi pisane, korzystam z przydzielonego mi czasu tak, żeby nie marnować go na sprawy z góry już przesądzone, dziejące się gdzieś daleko bez mojego udziału i prawa głosu. Taki stan rzeczy, ducha, umysłu wziął swój początek właśnie tu nad rozległymi stawami, gdy zasiadłem w cieniu młodej brzozy i popijając ambrozję wpatrywałem się w przedwakacyjny pejzaż tego miejsca. Coś się zmieniło. Tego dnia coś się zmieniło.   


Nikt z najbliższej rodziny nie pamięta, by kiedykolwiek tu ze mną był. Sama nazwa Dziergowice niewiele im mówi. Za to mama jest bardzo zła, że jeżdżę na rowerze aż do sąsiedniego województwa. Nic nie pomagają tłumaczenia, że mam już 3… lat, żonę, dom. Może zabrali mnie tu nieżyjący już dziadkowie? Może jakaś wycieczka szkolna? Wątpię. Dziś jest to teren restauracji Nasz Dworek, gdzie znajduje się też niewielka smażalnia ryb i rozlewnia ambrozji. Nawet jeśli moja retrospekcja to tylko jakaś pułapka umysłu, to od trzech miesięcy jakby lepiej mi się żyło. A przecież paradoksalnie przez ten czas ciągle przechodzę przez jakieś ruchome piaski – a to zdrowie w rodzinie, a to gigantyczne zmiany w pracy, a to hamulec mi się zapowietrzył… Innymi słowy: dramaty i tragedie. I nic. Siedzę nad rzeczką i słucham szumu płynącej wody. 

Tymczasem same Dziergowice to urocze miejsce. W środku obok budynku ochotniczej straży w niewielkim stawie żyje różnorodne ptactwo dzikie tylko z nazwy. Normalne kaczki uchodzą przede mną w pośpiechu, te odwrotnie – wychylają dzioby, pozują do zdjęć. 







Jest tam też jakaś cegielnia, albo młyn, sam nie wiem, bo ceglany budynek z kominem zagnieżdżony jest między innymi domami i wygląda na dawno nie używany. Nie ma jak wejść, a szkoda.



Nieco dalej jest kościół i kapliczka – chyba dwa najbardziej rozpoznawalne budynki w okolicy. Wszystko zadbane, ogarnięte – jak to w Opolskiem. 




Jest też stary budynek dworca kolejowego, który niegdyś był na wszystkich pocztówkach. Dziś budynek zamieszkały na piętrze, całkowicie zrujnowany na parterze. Chroni go mały, ale bardzo zadziorny pies. Na ceglanej ścianie duży napis Dziergowitz – tak miejscowość nazywała się do 1931 roku, potem aż do roku 1945 nosiła nazwę Oderwalde, a wszystko dzięki Adolfowi, dla którego niektóre niemieckie nazwy brzmiały wciąż zbyt słowiańsko. Znamy to z naszego podwórka: Rokittnitz – Martinau, Mikultschütz – Klausberg i tak dalej. 



Jest w końcu zalew. Z jednej jego strony kopalnia odsysa z dna piach i żwir, z drugiej trwa letnia beztroska.




Czasem myślę, że może tworzę sobie pewną filozofię na własne potrzeby. Może tłumaczę sobie rzeczy oczywiste w sposób nieoczywisty. No bo jeśli uciekam, to uciekam przed czymś, albo przed kimś. I widzę ile spokoju daje mi obcowanie z przyrodą, zagłębianie się w ciszy albo odgłosach lasu. Ile radości daje mi kręcenie po spokojnych potarganych asfaltach małych wiosek. Może w ten sposób przed niczym i przed nikim nie uciekam, tylko po prostu równoważę sobie różnego rodzaju życiowe niedobory. Przy tym są to niedobory trudne do zdefiniowania, bo bywa czasem tak, że na przykład po drodze zaczepiam pasące się krowy – i to jest jedna z tych spraw, na którą jeszcze nie wymyśliłem filozoficznego alibi. A może po czas najwyższy zmienić ambrozję na yerbę – tyle samo energii, tylko odwagi jakby trochę mniej. 



Trip: 11.06.2017
Dystans: 109.78 km