Między szumem rzeki a radością wsi
Ciekawość. Tylko tyle było mi potrzebne, by zapuścić
się w ten dość daleki trip na ziemię opolską. Kolejny już z resztą raz. Zrezygnowałem
ze znanych mi szlaków na rzecz czegoś świeżego: nowych leśnych ścieżek,
kamienistych dróg i zakurzonych nitek wydeptanych wśród traw. Z każdego
czerpałem po trochu raz jadąc w rzęsistym deszczu, raz w promieniach sierpniowego
słońca. Ta przytoczona tu ciekawość prowadziła mnie do malutkiej miejscowości o
nazwie Reńska Wieś leżącej tuż u stóp wielkiego miasta Kędzierzyna. A przy
Reńskiej Wsi wielkie rozlewisko Dębowa.
Zmieniam nieco moje nawyki. Sprawdzam kilka
alternatyw, by nie dublować po raz kolejny dobrze znanych mi tras. Czasem bywa
tak, że mapy nie mówią wszystkiego, milczą o miejscach, które ukryte gdzieś w
gęstwinie lasu czekają na nowych gości. W połowie drogi między Sierakowicami a
Tworogiem Małym skręcam w polną ścieżkę. Zgadza się tylko kierunek, w którym mam
się udać, reszta jest tajemnicą. W pewnym momencie gęsty młody las sosnowy rozciągający
się po jednej stronie kończy się krótką ścieżką prowadzącą do zapomnianej
kładki na rzece Bierawce. Widać, że dawno tędy już nikt nie chodził. Po drugiej
stronie w zaroślach snuje się ledwo zauważalny kontur ścieżki na jedną parę
nóg. Przepiękne, urokliwe, odludne, ciche miejsce. Zaczyna padać, mimo to
rozsiadam się na mocno nadgryzionych zębem czasu deskach. Epicki klimat.
Ścieżyna po drugiej stronie rzeki prowadzi w gęsty
mieszany las. Zbyt trudny na przeprawę rowerem. Wracam na główny szlak i toczę
się przez Kotlarnię i Dziergowice w stronę Utraty – dobrze znanej już
Czytelnikom tego skromnego bloga jedynej w okolicy przeprawy przez rzekę Odrę.
W Lubieszowie trafiam na taką drogę:
Droga tak wijąca się wśród pól i zahaczająca nawet
o jedną z odwiedzanych przeze mnie kopalń piasku kończy się pod Bierawą. Za
mostem wjeżdżam na ścieżkę na wale przeciwpowodziowym, którą dojeżdżam do
samego Landzmierza wciąż borykającego się ze skutkami lipcowej nawałnicy. Potem
wbijam na drogę wojewódzką 410, która ma swój urok, gdyż… jest nieprzejezdna. W
Biadaczowie piękny równy asfalt zamienia się w betonowe płyty wpadające wprost
do Odry. Obok wiata turystyczna zaśmiecona szkłem z nocnych libacji.
Okoliczni mieszkańcy nie pozostają jednak wobec
takiej sytuacji bierni. Przy drodze stoi coś, co pasuje raczej do programów
podróżniczych Wojciecha Cejrowskiego, niż do polskiej kwitnącej w blasku europejskich
funduszy wsi. Kilka pospawanych beczek, podłoga z desek, siedzenia z poloneza. W
sam raz na popływanie lokalną Amazonką.
Do celu docieram wczesnym popołudniem. Deszcz już
nie pada, chmury ustąpiły promieniom słońca. Zalew Dębowa już od progi wita
mnie ścieżką rowerową, którą można go objechać dookoła. Na początek mała plaża
i jeden zdezorientowany urlopowicz.
Potem wiele przystani łowieckich ukrytych wśród
wodnych zarośli.
Ostatecznie zajeżdżam w miejsce nazwane urzędowo „plażą
centralną”. Tu zalew ma szerokie strzeżone kąpielisko, dość ciekawie uformowany
teren i dużo placu do rozłożenia się na słońcu. Bar nieczynny. Na uboczu stoją
jakieś drewniane chaty budowane w prostopadłościan i bardzo ciekawa przyczepa kempingowa
z czasów głębokiego socjalizmu. Fajnie tu i spokojnie, ale bar nieczynny.
Wyleżałem się dostatecznie. Ostatnio w ogóle
przyjąłem taką postawę podróżnika tu i ówdzie siadającego lub leżącego. Rower
stał się minimalistycznym środkiem lokomocji między trawnikiem, na którym sobie
leżę, a krawężnikiem, na którym sobie siedzę. Między mostem, na którym sobie
dyndam nogami nad spokojną rzeczką, a twardą ławką wystruganą z wiekowego pnia gdzieś
w środku raciborskiej puszczy, na której uwalam się na niczym nie skrępowaną
drzemkę. Tak jakoś w ogóle przestałem się ostatnio gdziekolwiek spieszyć i
bardzo mi z tym dobrze, wręcz cudownie!
Reńska Wieś jest o rzut kamieniem od zalewu. Nie
ma tam nic specjalnego, raptem dwie foty ze środka mieściny, które jako tako
wójtostwo zagospodarowało kwiatami i działającym zegarem. Bar nieczynny.
Wracam mocno wypoczęty. W Biadaczowie ponownie
zatrzymuję się na urwisku wyrobiska tamtejszej kopalni. Jakiś czas temu miałem
okazję szlajać się po pobliskiej opuszczonej cegielni, nie doceniając przy tym
dość urokliwego rozlewiska wypełniającego kopalnianą nieckę. Zapuszczam się dość
głęboko w pole, które podczas mojej ostatniej wizyty przed rokiem, było
kompletnie zaorane i nie do przebycia dla tak leniwego kolarza górskiego jak
ja. Tym razem po śladach traktorów dotarłem na sam koniec seledynowego oczka. Potem
ten sam eksperyment popełniłem w Bierawie. To właśnie te dwie kopalnie
odkrywkowe jakoś tak po macoszemu potraktowałem w moim zeszłorocznym sandturnee,
a teraz w ułamkach śpieszę to nadrobić kilkoma fotami z miejsca akcji.
Przez Dziergowice, gdzie spędziłem 40 minut na przejeździe
kolejowym zablokowanym przez skład węglarek docieram na stawy, do kultowego już
miejsca dla moich życiowych przemyśleń. Bar czynny. Raptem dwa razy pyka
kapsel, bo przede mną jeszcze wizyta na dożynkach. Już po drodze jest ciekawie:
W Sierakowicach zatrzymuję się na lokalnym boisku.
Długie namioty, osiemnaście milionów ludzi, zapach grilla. Wciągam bez
zastanowienia dwie wyśmienite pieczone kiełbasy, dwa szaszłyki, jakąś plecionkę
serową osmoloną drzewnym węglem. Bar czynny.
Po drodze coroczny widok babokrowy na
skrzyżowaniu dróg między stawami. Wracam po zmroku ciesząc się, że do domu mam
tak bardzo z górki. To był dobry dzień na taki odpoczynek w dwóch kontrastach –
spokojnego zalewu i rozszalałej dożynkowej wsi.