Najgrubszy trip tego lata
Był to zdecydowanie najgrubszy trip tego lata. Pogoda
najpiękniejsza, zdrówko w najlepszym porządku, miejscówki zacne. „Czego więcej ci
panie trzeba?” – pytałem sam siebie odkrywając przepiękne opolskie widoki zza
okna spalinowego szynobusu. Wykreślam na mapie ślad podróży, który zaczyna się na
zapuszczonej stacyjce w Szydłowie, a kończy na dworcu kolejowym w Lewinie
Brzeskim. W międzydrodze bogactwo natury i historii. Był to wyjazd spod znaku
poznawania wielu smaków kosztując po jednej łyżeczce z każdego gara. Mniej
filozoficznie: dużo miejscówek – niewiele czasu.
Stacja Szydłów za start nie została obrana przypadkiem. W
jej niedalekiej okolicy mieści się nieczynna cegielnia, która w zamyśle miała
być moim pierwszym celem. I była, lecz jedynie zza płotu. Od strony drogi
wejście jest pilnowane. Do tego pomimo słabej urbanizacji terenu, co chwila mijali
mnie jacyś ludzie – a to chop z psem, a to baba z tobołami. Ogólnie z wjazdem
na teren zakładu lipa. A mawiają, że jest tam zacnie, bo miejscówka jeszcze nie
zaznała wandalizmu i grabieży. Z zewnątrz teorię tę potwierdza dobrze zachowany
stan murowia nie okraszony graficiarskim mazem. Próba odnalezienia drogi
alternatywnej również zakończyła się niepowadzeniem. Co prawda zahaczyłem o
jakąś ścieżynę, która prowadziła w kierunku lasu, ale jej finał miał miejsce w
bujnym buszu niemożliwym do ogarnięcia na Hindenburgu. Porzucenie odwiecznego
towarzysza podróży (specjalnie wyremontowanego na tegoroczne tripy po
Opolszczyźnie) dało mi jakieś 10 metrów sukcesu, po czym tamtejsza natura
upokorzyła mnie ostatecznie armią pięciometrowych pokrzyw.
Pozostało liznąć mury zakładu obiektywem zza płotu – jak upośledzony
urbexowy amator.
Porażka szybko rozeszła się po kościach, a złowieszcza w tym
miejscu natura miała wynagrodzić mi poranne cierpienia. Jadąc w kierunku Tułowic
nadkładam drogi, by zahaczyć o kompleks stawów rozciągniętych wzdłuż rzeczki
Ścinawy. Cudowna miejscówka godna spędzenia tam całego dnia, weekendu, wakacji.
Zbiorniki otoczone lasem, zatopione w śpiewie ptaków. Normalnie jakbym woził ze
sobą prowiant, to właśnie tam tego dnia zjadłbym drugie śniadanie. A że jestem rowerowym
minimalistą i zabieram ze sobą absolutny mastheff, aplikuję kilka łyków herbaty
z miętą i kręcę dalej.
Na pałac w Tułowicach wpadłem bez rozeznania w terenie. Był
to jeden z moich celów, tym bardziej cieszyłem się, że nie musiałem go szukać
zbyt długo. O historii tego pałacu możecie przeczytać wszędzie, więc nie widzę
potrzeby zbytniego rozpisywania się tu i teraz. Z mojej perspektywy ważną
rzeczą do zakomunikowania jest fakt, że obecny stan budynków wynika z ich
przekazania po II wojnie pod zarząd Nadleśnictwa Tułowice. Moja podróżnicza
praktyka pokazuje, że leśnicy jak mało kto (no może poza Kościołem) potrafią
dbać o przekazane im dobra. W rękach prywatnych mielibyśmy do czynienia
prawdopodobnie z daleko posuniętą ruiną, a tymczasem pod patronatem LP mieści
się tu zespół szkół i internat. Sytuacja analogiczna do kompleksu pałacowego w
Brynku niedaleko Tarnowskich Gór, tylko w znacznie większej skali.
Po ogarnięciu terenu pałacowego ruszam do centrum miasteczka.
Zmierzam do fabryki ceramiki, o której istnieniu zapewne nigdy bym się nie
dowiedział, gdybym któregoś lata nie natrafił w Zacharzowicach na opuszczony
dom, którego fasada wyklejona była porcelanową stłuczką z tegoż zakładu. Dziś tenże
dom prawdopodobnie ma nowego właściciela, a owa fabryka nie jest już tą samą,
jaką zapewne była w przeszłości. Z wielkich zakładów, których budynki nadal prezentują
się wyniośle pozostała mała manufakturka o zaczerpniętej z amerykańskiego snu
nazwie Creative Factory. Nadal jednak mamy tu do czynienia z wyrobami
porcelanowymi klasy światowej. Mniej atrakcyjny za to jest teren dawnego
zakładu, który podzielono między drobnych przedsiębiorców, a każdy z nich oddzielił
swój plac tanim płotem i przytwierdził nad wejściem szpecący kolorowy szyld. Z
historii pozostało tak niewiele, że trudno uchwycić choćby jeden zdrowy kadr
pozbawiony komercyjnego ochłapu. Szkoda, bo w mojej ocenie miejscówka ma
potencjał na lepszy, postindustrialny byt.
Opuszczając Tułowice kieruję się na Niemodlin. Tamtejszy
zamek był punktem nr 3 na mojej liście. Jak miało się okazać, z jakiegoś powodu
był on również zapisany na liście 37 milionów turystów. Do dziś nie wiem, co
tak fajnego do zobaczenia jest na tym dość zapuszczonym zamku, ale absolutnie
nie miałem ochoty oglądać tego z taką rzeszą obywateli. Do tego jak na złość za
wstęp trzeba było wyłożyć 10 złotówek, a żeby to zrobić, należało odstać cenny
czas w kolejce. I to jeszcze nic, bo na teren nie można wleźć z rowerem. Niepoważne
miejsce! Cyknąłem fotę od strony ulicy, na złość jeszcze pod słońce i ruszyłem
przed siebie.
Kierowałem się na Lewin Brzeski starając trzymać się jak
najdalej od ruchliwych dróg. Ta opcja przywiodła mnie do miejsca dość
niezwykłego i nie wpisanego do mojego planu dnia. A w zasadzie do dwóch miejsc,
bo najpierw natrafiłem na opuszczony zakład mięsny (chyba) i tym razem
zajrzałem przez drzwi co słychać na ruinie, bo miejscówka wydała mi się dość
ciekawa.
Potem dotarłem do niewielkiej miejscowości Lipno, gdzie
znajduje się spory park, pozostałość po dawnym zwierzyńcu, którego historyczne
ceglany bramy witają gości po dziś.
Na obrzeżu parku znajduje się przepiękny ogród
dendrologiczny. Kwintesencja spokoju i ciszy. Ogród jest ogólnodostępny, ale
tego dnia nie było w nim nikogo poza mną. Jakiż był to wspaniały kontrast do
dantejskich scen rozgrywających się przy wejściu do niemodlińskiego pałacu sprzed
nieco ponad godziny. Dziś ponoć ten piękny ogród jest już dość ubogi w stosunku
do tego, co było tu przed laty. A rosły tu rośliny tak zacne, że wiele innych
ogrodów i palmiarni za pośrednictwem peerelowskich sekretarzy partyjnych przywłaszczało
sobie tutejszy inwentarz. Jak dla mnie jednak starczy to, co jest tu teraz.
Miejsce jest zadbane i czyste. Na leniwych turystów czeka spory parking.
Ogród ten nie był jednak ostatnią przyrodniczą atrakcją tego
bogatego dnia. Po powrocie do Niemodlina, kierując się już na Lewin, docieram
do miejscowości Szydłowiec Śląski, gdzie stoi pomnik przyrody zwany Dębem Pücklera.
Stare drzewo ukryte jest na granicy lasu, a dotarcie do niego nie jest rzeczą
tak oczywistą, jak sugerują mapy. Dąb ma średnicę pnia wynoszącą 9 metrów i
dziś jego koronę w kupie trzymają jedynie stalowe pręty. Pod drzewem znajduje
się kamień z wyrytą informacją: Tu padł rycerz Zygmunt Stosch w pojedynku z
rycerzem Wacławem Pücklerem Groditzkim na Szydłowcu 1537. Chodziło ponoć o
zdradę małżeńską, czyli nic, czego dziś nie zobaczylibyśmy w „Trudnych sprawach”.
Taka historia.
Wycofując się spod lasu dostrzegam jeszcze stary budynek
młyna. Rozochocony, że może być on jakimś cudem otwarty, podjeżdżam. Niestety
część obiektu jest zamieszkała, druga, ta opuszczona, zamknięta na 7 tysięcy
zamków. Znów pozostało liznąć obiekt z obiektywu.
Po drodze do Lewina odbijam na lewo i kieruję się w stronę miejscowości
Sarny Małe. Absolutnie jedynym powodem takiego stanu rzeczy była jej fajna
nazwa. O ile w samych Sarnach nie było niczego godnego uwagi, to w miejscowości
Stroszowice, którą musiałem minąć po drodze, już się działo. Mniej więcej w
połowie wioski stoi wysoka na parę metrów zapuszczona wieża. Jest to pomnik ku
czci ofiar I wojny światowej o rozmiarach, lekko ujmując, nie godzących
wielkości tejże mieściny. Obiekt jest zaniedbany, choć stoi na prywatnej
posesji. Dość dziwne i niecodzienne znalezisko.
Tymczasem nieopodal rzeczonej wsi przypadł mi do ogarnięcia
spory teren czynnej odkrywkowej kopalni żwiru. Teren nie do końca przyjazny rowerzystom,
za to bardzo malowniczy. Ponoć za 10 lat mają tu powstać aż trzy stawy, które
mogłyby stanowić dobrą bazę rekreacyjną. Znając jednak realia, po zaprzestaniu
wydobycia, na granicy rozlewisk powbijane zostaną tabliczki zakazujące kąpieli
i teren ten podzieli los miliona mu podobnych. Na razie wydobycie trwa i
wygląda nieziemsko.
W końcu dotoczyłem się punktu końcowego. Lewin wydaje się
całkiem spokojnym miasteczkiem. Przemierzyłem szutrową aleję na tak zwanym
Wzgórzu Wodniaków, z którego widać zabudowania po drugiej stronie rzeki Nysy.
Przedarłem się przez zaporę i ruszyłem na ostatni zwiad turystyczny tego dnia.
W zasadzie znów objadłem się smakiem, bo rzucający się w oczy opuszczony budynek
prawdopodobnie starego młyna jest ogrodzony ze wszystkich stron i chyba niedostępny,
a znajdujący się prawie przy samym rynku opuszczony kościółek ewangelicki
pozamykany. A ten kościółek to miejscówka nie gorsza od tych, jakie odwiedzają
chłopaki z Broken Window Theory albo Proper People. Po zdjęciach, które znalazłem
w sieci, widać, że pomimo dość pospolitego wyglądu z zewnątrz, w środku króluje
architektoniczny przepych. Nieczynne, trudno.
Jak widać tego dnia prawie wszystko było przede mną
zamknięte. A mimo tego, był to zdecydowanie najfajniejszy trip minionego już
lata. Aż sam się sobie dziwię, że udało mi się upchnąć tyle miejscówek w tak
ciasnym czasie. Do domu wracam przez Opole tym razem dość przepełnianym składem
z Wrocławia. Ale co z tego… czy się stoi, czy się siedzi, widoki zza okna są tak
samo piękne.
Trip: 24.08.2019
Dystans: 101.21 km