Summarum 2019
Jeśli ktoś może czegoś mi zazdrościć, to na pewno dwóch
rzeczy: mojej cudownej małżonki i tego jak udało mi się wspaniale przeżyć rok
2019. Setki kilometrów przebytych koleją, grubo ponad dwa tysiące na rowerze,
dziesiątki nowych miejscówek, hektolitry wylanego potu, kolejne hektolitry
wlanej w siebie ambrozji. W tymże roku po raz pierwszy od dłuższego czasu
poczułem, że życie może jednak toczyć się z górki, a wiatr mimo wszystko wiać w
plecy. Jedynego tematu, którego nie udało mi się zamknąć, to zakup full’a.
Wszakże rok 2019 miał być „ostatnim rokiem grawitacji” i w kolejnym chciałem
już sobie polatać, lecz coroczne grudniowe tournee po pobliskich dyskontach
rowerowych postanowiłem przełożyć na czas nieco późniejszy.
Raczej nie rozpisywałem się zbytnio w tymże wspaniałym
czasie. Starałem się ograniczać obcowanie z komputerem do maksymalnego minimum,
co przełożyło się na publikację zaledwie kilku skromnych postów. Wraz z
początkiem 2020 roku postanowiłem jednak rzecz dopełnić. Będzie do dopełnienie
w postaci gęstej papki, pomieszania zacnych miejscówek, ciekawych znalezisk i
skromnych retrospekcji.
I w zasadzie od retrospekcji rozpocznę. Minęło dużo czasu,
od kiedy ostatni raz wsiadłem z rowerem do pociągu. Niegdyś podróżowałem
głównie w rejony Jury, teraz praktycznie całkowicie skupiłem się na
Opolszczyźnie. Organizowanie wypadów z udziałem kolei w ten nieco zapomniany
przez Boga kawałek kraju wymaga niesamowitych umiejętności planistycznych. Wykluczenie
komunikacyjne odwiedzanych przeze mnie miejscowości jest wręcz skrajne – jeden
kurs pociągu dziennie, tylko w weekendy, w jedną stronę, w porach dnia
pozbawiających możliwości spokojnego czy też efektywnego zwiedzania. Co gorsza
zimowy rozkład jazdy jeszcze tę skrajność pogłębił. Dodatkowo Gliwice, które
każdorazowo były moim miejscem startu, z urzędu zostały pozbawione połączenia o
podwyższonym komforcie. Tylko popołudniowy skład do Kłodzka spełnia należyty
jak na te czasy standard. Do Kędzierzyna czy Opola, każdorazowo miejsc mich
kolejnych przesiadek, nadal kulają się stare 57-ki. Ale właśnie te składy są
zbawieniem dla ludzi tachających ze sobą dwa kółka. Dużo miejsca na rower i
inne graty, no i te okna, które można spuścić w dół i przez które można
wystawić gębę na wiatr wijący się wzdłuż pędzącego pociągu. Wiem, że rozumiecie
mnie doskonale…
Małe opolskie stacyjki to prawdopodobnie temat na osobnego
bloga. Mnie szczególnie zauroczyła ta w Otmuchowie. Budynek stacyjny jest
zamieszkały, nadgryziony zębem czasu, ale nie zrujnowany. Perełką tej stacji jest
jednak stary peron, który w obecnej formie w mojej ocenie spokojnie może
pamiętać lata międzywojenne. Wiata jest w swym designie unikalna, podobnie jak
nieregularna kostka, którą wyłożony jest niski peron. Na ścianach wciąż
czynnego przejścia podziemnego znajdują się w niemal nieruszonym stanie kremowe
kafelki z urokliwie popękaną od starości i drgań zewnętrzną glazurą. Całość
uzupełniają drewniane, zakończone ślimakiem poręcze wsparte na żeliwnych
zdobionych uchwytach. Czas się tu zatrzymał, a znikomy ruch pasażerski
paradoksalnie przyczynił się do zachowania oryginalnej formy tego miejsca.
W moich podróżach często trafiam w miejsca niezwykłe, które
z biegiem czasu trudno mi jest jednoznacznie zidentyfikować, bezproblemowo i
intuicyjnie wskazać na mapie. Gdy zaglądam do albumów zdjęć, napotykam na nie i
staram się umiejscowić w przestrzeni i czasie. Dziś, gdy aparaty w telefonach
zapisują współrzędne, odnajdowanie tych miejsc na cyfrowych mapach nie powinno
już stanowić żadnego problemu. A jednak… I jest w tym jakaś fascynująca
prawidłowość, że im bardziej nie potrafię przypomnieć sobie miejsca, w którym
wykonałem zdjęcie, tym bardziej kusi mnie, aby w przyszłości to miejsce
odnaleźć. Taka historia właśnie związana jest z małym cmentarzem ukrytym w środku
lasu, na który natrafiłem zupełnym przypadkiem. Wydzielony w gęstwinie
kamiennym murem plac, na którym stoi stary betonowy krzyż i mogiła. Miejsce
bardzo tajemnicze, ciche, niepokojące, magiczne.
Pewnego niesamowicie upalnego dnia zapuściłem się w dokładnie
przeciwnym kierunku, niż Opolszczyzna. Ruszyłem na zwiad w okolice Mikołowa. Z
jakiegoś powodu nie szczególnie przepadam za tamtymi okolicami. Odwiedziłem
spory kompleks Śląskiego Ogrodu Botanicznego, pobliskich kamieniołomów oraz
starych wapienników. Wycieczka warta skromnego odnotowania, lecz ku mojemu
zaskoczeniu bez szczególnych wiwatów.
Warte skromnego odnotowania są również moje odwiedziny w
nyskich fortyfikacjach. Te ciągnące się setkami metrów ceglane zabudowania
charakteryzuje coś szczególnego – łatwiej jest tam zarobić w dziób, niż
spokojnie pozwiedzać. O ile człowiek w miarę spokojnie może pokręcić rowerem
wzdłuż ścieżki centralnie umiejscowionej w sztucznej dolinie między murami, o
tyle próba zajrzenia do ciemnych korytarzy fortyfikacji może się zakończyć
nożem w plecach. Miałem tego dnia niefarta do spotkania się tam z młodzieżą
wyjątkowo znudzoną życiem, nachalnie szukającą zaczepki, mimo wczesnej pory
dnia, wyraźnie upojoną lub spaloną tanim ziołem. Szczerze mówiąc nie
spodziewałem się, że miejscówka ta może być tak oblegana przez ten najgorszy
sort obywatela. Nysa nie wykorzystuje własnego turystycznego potencjału
pozwalając miejscowym patolom na panoszenie się w tej historycznej części
miasta. Szkoda.
Nieco wcześniej gościłem też w owianej bardzo złą sławą
portowej części Kędzierzyna. Tu również nie jest za przyjemnie. Ta część miasta
wymiera, a jej historyczny charakter wyblakł już niemal zupełnie. Portu już właściwie
nie ma, kolejowe bocznice są sukcesywnie rozbierane, a nastawnie i wieże
ciśnień są w daleko posuniętej ruinie. Znikąd ratunku. Zabytkowe kamienice,
niegdyś stanowiące monumentalną bramę do portu, dziś straszą pustostanami i
cuchną długoletnią stęchlizną. Na elewacji pierwszej duże koło sterowe statku i
kotwica, na dachu drugiej płat blachy falistej zakrywający dziurę po zerwanych
dachówkach. Widok przygnębiający po stokroć.
Odwiedzam zaniedbany Fort Wilhelma, do którego można wejść
bez przeszkód. Piękna ceglana rotunda, mocno zaniedbana, też z potencjalną
możliwością zarobienia od kogoś w czapę. Gdy tam jechałem spodziewałem się
czegoś typu „ach i och”, gdy dotarłem, nie spędziłem więcej niż kwadransa.
Jedną z najbardziej fascynujących wypraw zeszłego lata był za
to wypad do ruin ogromnego kompleksu młyńskiego Amerykan w pobliżu wsi
Pisarzowice. Nazwa wsi, jak na obecne czasy, brzmi groźnie. I tu napotykam na
ślady patologii, tyle że w odróżnieniu od przypadku nyskiego, resztki po
alkoholach i ambrozji o dziwo przykładnie złożone zostały w jednym miejscu, a
pseudo kosz otrzymał nawet właściwą sygnaturę. Niby syf, ale jakby
porządniejszy. Dobra zmiana.
Nie to jednak miało być przedmiotem wywodu. Otóż tamtejszy
budynek młyna posiada dość osobliwe wejście, które latem całkowicie zarośnięte jest
bluszczem. By dostać się do tej części obiektu, należy przejść przez zieloną
zasłonę. No niby to nic niezwykłego, ale człowiek stojąc na zewnątrz ma
wrażenie, jakby za tą plątaniną kryło się coś naprawdę niezwykłego. Gdy jest
się już wewnątrz ogromnego, zacienionego przedsionka i patrzy się w kierunku
wyjścia, odnosi się z kolei wrażenie, jakby człowiek właśnie za chwilę miał
wyjść z jakiegoś zaczarowanego świata. Polecam spróbować. Kilka razy najlepiej.
Nieco więcej realizmu jest wtedy, gdy człowiek kula się
spokojnie wzdłuż linii brzegowej nyskiego zbiornika. Widoki zapierające dech,
rześki wiaterek i czasem taki mały bonus – wygodna, niezobowiązująca leżanka z
widokiem na majestatyczne żaglówki mknące po tafli wody u horyzontu zwieńczonej
szczytami gór.
W zeszłorocznych podróżach tradycyjnie nie szczędziłem
migawki na dokumentowanie zjawisk dziwnych albo co najmniej śmiesznych.
Absolutnym numerem jeden w roku 2019 jest ta napotkana też gdzieś na
Opolszczyźnie tablica kierunkowa: Połowa 0,5.
Kolejne miejsca w kategorii zajmują odpowiednio: tablica z
Kamienia Śląskiego z informacją o granicy odpowiedzialności gminy Gogolin za
stan nawierzchni na drodze dojazdowej do lotniska; tablica z lublinieckiego
lasu umiejscowiona przy wjeździe na teren (ponoć) nieczynnej już strzelnicy; tablica
z okolic Mikołowa, której może nie zrozumieć ktoś z okolic Sosnowca; tablica ze
wsi Kosorowice, na której ktoś na siłę spolszczył piękną gwarę śląską i zapodał
słowo „Wołs”; tabliczkę typu handmade w postaci darmowej reklamy przybitą do
drzewka w środku lasu gdzieś miedzy rzeczonymi miejscowościami oraz jak dla
mnie hit hitów z okolic Zawadzkiego, czy napisaną odręcznie kartkę o treści
wyraźnie wskazującej na autora będącego radykalnym wyznawcą jedynego słusznego
w państwie Kościoła, którą dla zapewnienia deklarowanego w przekazie porządku
przybito do drzewa za pomocą długich gwoździ!
Nadmienić należy również fakt, że w 2019 roku zapuściłem się
w dalsze nieznane rewiry, przez które przebiega żelazny szlak Leśnej Rajzy. Tym
razem odkrywam taki oto mostek, który oczywiście jest gdzieś nie wiadomo gdzie.
Kończąc to dziwne dopełnienie tego, co bardzo na wyrost
nazywam „zeszłoroczną aktywnością na blogu” muszę zauważyć, że finalnie nie
ziściła się moja wczesna marcowa wizja, iż ten 2019 rok będzie jakąś marną
kopią lat poprzednich. Owszem, z sentymentu zapuściłem się ponownie w kilka
miejsc mi znanych, jak na ten przykład na kochcicki folwark, ale autentycznie
rozszerzyłem sobie horyzonty docierając do tak abstrakcyjnych do niedawna
mieścin jak choćby Polska Cerkiew nabijając przy okazji spory dzienny
kilometraż.