Znalezisko

To udać się nie mogło. Zimą założyłem, że pyknę w tym roku 3779 km. Nie mniej, nie więcej, bo tak podyktowały mi algorytmy na kalkulatorze. Gdy wykupiono całki papier i ryż, było wiadomo, że rok nie będzie przychylny. Potem zamknięto lasy, jeszcze potem otwarto lasy. Zamknięto parki, otwarto parki. Zamknięto szkoły, oto dni pierwsze września, gdy otwarto szkoły. Jak tu grube tripy kulać, gdy wokół zamęt, strach i maskarada? Nie uświadczysz spokoju, gdy letnim czasem na plaży rozłożon wśród januszów ochmielonych, myślami wciąż jesteś przy aucie na parkingu o tysiąc kroków oddalon, przy którym lokalsi z gwoździem i nożem tańce odprawiają, bo rejestracja twoja na górnośląskie zamieszkiwanie wskazuje. A na górskim szlaku w kolejce dwustugodzinnej przyjdzie ci stanąć, by zaznać trzech sekund widoku ze szczytu na tę Polskę sprzedaną za pińcet srebrników staremu, samotnemu człowiekowi z kotem. W tym ciężkim czasie, gdy kraj znów stał się dzielnicowy tak dalece, że pociąg z województwa do województwa już nie pojedzie, a Czech na Polaka splunie, choć tęsknił za nim wzajemnie w marcowym upale, ino rower ratuje mnie przed całkowitym zatraceniem.

I tak sobie postanowiłem – jadę ino tam, gdzie wcześniej mnie nie widziano, każdy trip, nawet ten bezpański, musi prowadzić choćby metrem nowej ścieżki, która wcześniej nie zaznała przyjemności ze mną obcowania. I nawet jak opaczone będą to już rewiry, z rowerem zajadę w tę uliczkę ślepą, brudną, szczyną cuchnącą, bo tam mnie jeszcze nie witano. Jako rzekłem, tak się stało.


Gdy zrzucono maski ruszam na południe do Strzebina. Bezpańsko, przed siebie, w zupełnie nieznane. Na węźle kolejowym w Tarnowskich Górach do życia wraca stara hala remontowa. Ta sama, w której zmarł mój Nikon. Dwa opuszczone tory budzą się po kilkuletnim śnie.


Warczące psy witają mnie w Truszczycy. Spokojne to miejsce, przez nadleśnictwo wybrane dla dziatków dla poznawania nauk przyrodniczych. Zbudowano tu ścieżkę dydaktyczną usutą grząskim kamieniem z mostami drewnianymi i tablicami. Tabule nie zniszczone, nie popisane słowem żywym „Róh hożuf to kury”, z piękną grafiką, tekstem mądrym. Na skraju pola postawiono budę biesiadną, zaś na samem polu w ogrodzinie kamiennej stworzono palenisko ognia, tylko ze względu na deszczowe dni poprzednie, wodą głęboko dziś było zalane.






Jak wiele trzeba mieć szczęścia, by w ślepej tułaczce trafić w miejsce tak zacne. To już Sterzebiń, osada za kaleckim lasem. W jednym momencie mój trip zamienia się w plenerowy urbex wśród starych autobusów z minionej epoki. W zniszczonej zatoce stoi Ikarus 280 z początku lat 90. To pewnie seria 64, i choć prawie dwadzieścia lat życia spędziłem w autobusowej utopii, nie wiele już pamiętam. Żółte blaty wskazują na zabytek. Zapewne ruchomy, lecz o znacznie posuniętym rozkładzie karoserii. Miodny do widok dla mego oka. Kręci się łezka za młodością i dojazdami do pierwszej pracy.



Na pobliskie poletka zawleczono zaś zabytki jeszcze starsze. To pewnie dwa Jelcze 073, znane jako „ogórki” z lat 70., może wcześniejszych. Obok stoi przyczepa identyczna do tej, jaką niegdyś zastałem porzuconą wśród pól na pięknej ziemi opolskiej. Doprowadzone do kompletnego rozkładu, martwe i samotne. Rozprute i okaleczone wykrwawiają się wśród gęstwiny dzikich traff. To raczej ich cmentarz, niż pas startowy w nowe życie. Widać, że jeszcze coś tu chciano uratować, prowizoryczne pillary dziś jednak trzymają tylko przeżarty rdzą dach. Piękne to miejsce, smutne to miejsce. Dobrze było jednak tu trafić.










Kulam się przed siebie. Spokojnie, bez zbędnego wysiłku. Tego lata lasy przesiąknięte są wilgocią, a komar kąsa bezlitośnie. Przyroda eksploduje, woń kwiatu i drzew, woń mokrej trawy i ptakooff śpiew zachęcają do leniwego toczenia się leśną ścieżyną, choć… komar kąsa bezlitośnie.



W którymś punkcie tripu w zupełnie nieznane posiłkuję się mapą. Odkrywam spory zalew w pobliżu. Miejscowość Doły. I co widzę? Prywata ogradza się płotem wysokim, buduje na brzegu wody i grozi palcem, gdy tylko zajrzysz przez dziurkę od klucza w bramie. Za taką, ogrodzoną i niedostępną dla rowerowego plebsu Polskę mój dziadek Leon przelewał krew.


Wita mnie las sosnowy. Odpoczywam pod wiatą po czem gibko kursuję wśród wysokiej trawy ku innemu, dzikiemu tym razem zalewowi. Gdy docieram na miejsce, wita mnie młodzież w amorach z psem ujadliwym u nogi. Oni pozbawieni właśnie przez moją osobę intymnej samotności w tej urokliwej przestrzeni fauny i flory, ja zafascynowany budą myśliwską nad samą wodą. Nie zwracam uwagi na nich i wilczura chcącego zagryźć mnie zapewne tylko dla zabawy. Było to miejsce, w którym człowiek mógłby spędzić resztę dnia, takie, które chciały zachować jednak tylko dla siebie.





Gubię się w lesie. To jest zawsze ta najprzyjemniejsza część wyprawy, gdy ginę beztrosko wśród bezmiaru drzew. Zawsze człowiek ma ten przeklęty srajfon z wgraną na wszelki wypadek mapą offlajn. Ale to był ten moment kompletnego zgubu, w którym z niesamowitą wręcz przyjemnością odmówiłem sobie zajrzenia do mapy i ślepo brnąłem przed siebie. Dotarłem do miejsca mi znanego, ale z nową, niestety dość smutną historią. Zawiało mnie do Kochcic, gdzie witano mnie już wielokrotnie, jako pseudofotografa tamtejszych zabytków folwarcznych. Tej wiosny jeden z nich stanął w płomieniach, a mi przyszło stać się tego dnia mimowolnym obserwatorem ów pogorzeliska. 




Takie to moje amatorskie szlajanie zamknęło się tego dnia w grubym stanie licznika, który wybił prawie 168 kilometrów. Był to jeden z najgodniejszych tripów, dlatego postanowiłem właśnie nim rozpocząć niesamowicie spóźnioną serię wpisów na ten rok. A właśnie za chwilę skończy się trzeci dzień września…

Trip: 05.07.2020
Dystans: 167,81 km