Wioska prawie opuszczona

To była jedna z ciekawszych przygód na ziemi opolskiej. Sam środek lata. Upał. Kilka dni wcześniej na stronie Opolanki z pasją trafiam na wpis o opuszczonej wsi pośrodku niczego. I już wiem, gdzie mnie poniesie w najbliższy weekend. Muszę miejscówkę tę zbadać osobiście. Rzut okiem na mapę i w godzinę mam zaplanowany zacny trip. Wioska widmo nosi urzędową nazwę Kolonia Narocka i choć była ona moim punktem zero, to po drodze trafiłem do wielu innych ciekawych miejsc, o których rzec będzie ten wpis i wpis następny.


Na Opolszczyznę bujam się koleją. Tradycyjnie z Gliwic do Opola wizie mnie zacny kibel, z Opola do stacji Przecza już godniejszy, klimatyzowany skład Pesy. Zaznaczywszy na mapie kilka punktów, które z perspektywy mapy lotniczej Gógla wydały mi się ciekawe, ruszam w kierunku miejscowości Mikolin. Po drodze mała niespodzianka w postaci motoryzacyjnego pomnika.



Nie zapoznawszy się wcześniej z opisem miejsca, które miałem odwiedzić jako pierwsze, uznałem, że jest to jakaś opuszczona budowla hydrologiczna. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się już na miejscu, że jest to gigantyczny pomnik. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek pod takim był. Pomnik, który przypominał mi te, jakie niegdyś zamieszczano na zdjęciach radzieckich miast drukowanych jako okładki czystych kaset produkowanych przez zakłady Stilonu w Gorzowie.

Monument wznoszący się dostojnie wśród pól zbudowany został na cześć żołnierzy radzieckich, którzy w lutym 1945 roku forsowali Odrę. W 2017 o dziwo został odremontowany i w mojej skromnej ocenie bardzo słusznie – bo co innego pomnik Lenina czy Stalina, a co innego pomnik żołnierzy, zwykłych ludzi, którzy bili się za lepszą przyszłość nieświadomi tego, jak po dekadach oceni ich historia.





Wjeżdżam do Mikolina. Wydawać by się mogło, że mieścina witająca gości tak zacnym skwerkiem nie zaskoczy mnie niczym negatywnym.


Bardzo się pomyliłem, bo zaledwie na przestrzeni pół godziny mojej wizyty zaczepiło mnie aż dwóch jegomości o wysoce agresywnej postawie. Gdy zatrzymałem się przed bramą ruin tamtejszego dworku z pobliskiego poletka dobiegł do mnie  chrapliwy głos:

- To jest zabytek, tu nie można robić zdjęć! W Polsce nie można robić zdjęć zabytkom! Tam jest kaplica i tam nie można wejść! Tam jest pan, który jeździ srebrną skodą i on nie pozwala robić tu zdjęć. Jedź stąd!

Nim zdążyłem ogarnąć merytorycznie przekaz, które właśnie do mnie dotarł, za moimi plecami w odległości kilkudziesięciu metrów wyrósł postawny mężczyzna trzymający w ręku coś przypominającego siekierę. Wydał mi się człowiekiem wyraźnie szukającym zaczepki. Zrobił kilka kroków w moją stronę z trudnością utrzymując prostą linię chodu. Dla każdego rozsądnego człowieka jest rzeczą jasną, że połączenie alkoholu z siekierą jest wystarczającym argumentem, by przyznać rację, że „w Polsce nie można robić zdjęć zabytkom”.  I tak mając na uwadze teoretycznie niską wartość obiektu „pana, który jeździ srebrną skodą” ruszyłem przed siebie zachowawszy tylko te trzy zdjęcia, które klepnąłem jeszcze przed spotkaniem z „kuratorem” dworku w Mikolinie.




Podążałem czerwonym szlakiem rowerowym w kierunku oznaczonego obiektu pośród łąk. Jadąc drogą ułożoną z betonowych płyt zatraciłem gdzieś ów szlak. Wtem z pola kukurydzy wyjechał traktor, a w nim drugi agresor:

- Czego kura tu jeździsz? Tu jest pole, moje pole! Czego tu szukasz?

Pomijając mnogość zwrotów grzecznościowych, którymi jeszcze później obdarzył mnie ów rolnik, nie podjąłem z nim głębszej dyskusji, bo jak wiadomo (cytując klasyka): dla każdego rozsądnego człowieka jest rzeczą jasną, że połączenie alkoholu z traktorem jest wystarczającym argumentem, by przyznać rację, że to właśnie pole jest polem tego pana. Potem się zorientowałem, że rzeczony szlak czerwony biegnie daleko daleko od miejsca, w którym się spotkaliśmy. I pomyśleć, że można dostać w czapę za to, że ktoś wcześniej tak potraktował tabliczki na szlaku:



I tak dojechałam tam, gdzie dojechać miałem.  Co prawda budynek, który chciałem zobaczyć był opuszczoną przepompownią nie wyróżniająca się niczym szczególnym na tle innych jej podobnych, natomiast okolica była wręcz zapierając dech w piersiach.




Potem jeszcze kilka minut nieco przyspieszonego tętna, bo z tego czarodziejskiego pola musiałem wrócić dokładnie tą samą drogą, którą tam dotarłem, a to oznaczało prawdopodobieństwo ponownego spotkania z obywatelami najlepszego sortu. Obyło się na szczęście bez repety i w krótkim czasie witano mnie już w Golczowicach.



Później zaczyna się historia, którą poprę poniższymi mapami datowanymi na 1884 i 1939 rok.



Ruszam szeroką drogą na obrzeżu lasu. Na pierwszym łuku po lewej stronie wyrasta pierwszy budynek. To jeszcze nie cel mojej podróży, ale wspaniała jego zapowiedź. Opuszczony dom, tak bardzo zarośnięty, że praktycznie niemożliwy do odkrycia (bez kleszcza w tyłku). To część dawnego przysiółka należącego do miejscowości, z której tu dojechałem. Dziś przysiołek ten składa się z zamieszkałego domu, kompletnie zawalonej i zarośniętej stodoły oraz domu przy samym polu, też w kompletnej ruinie. Na niektórych współczesnych mapach widnieje jako Ostrów, zaś na starych mapach przysiółek tan nosi nazwy: Golschwitz Werder (zapewne do 1936 roku) oraz Eichenrieder Werder (po 1936 roku). Dom na mapach zaznaczony w kółeczku niebieskim.




Jadę drogą snującą się prawym brzegiem Odry. Rozlewisko widać zza gęstwiny drzew.  Po prawej stronie drogi, tuż po tym jak znika las, pojawiają się zabudowania Kolonii Narockiej, na mapach chronologicznie noszącej nazwy: Noroker Werder oraz Wolfsgrundwerder. Kółeczko czerwone.


I to jest naprawdę magiczne miejsce. Świat zapomniany przez człowieka… Czyżby… Prawie zapomniany, bo wita mnie ujadanie psa, którego obecność zwiastuje też obecność ludzi. Nie myliłem się, jedno gospodarstwo jest wciąż zamieszkałe, lecz zanurzone w takiej gęstwinie, że nie sposób poprawnie zweryfikować, czy pies jest na uwięzi, czy też swobodnie biega w samopas, do czego opolska wieś zdążyła mnie już przyzwyczaić. Wjazdu do wsi strzeże niewysoki nasyp, coś na kształt wału przeciwpowodziowego, lecz niezwykle płytkiego w tym miejscu, jak na oblicza tak potężnej rzeki, jaką jest Odra. Wał musiano wybudować gdzieś w pierwszej połowie XX wieku, bo w pełnej okazałości widzimy go na mapie z 1939 roku. Nie mam większego wyboru, chcąc poczuć ducha tej wioski, musze podjąć ryzyko i ruszam odważnie na spotkanie z psem. Prawdę mówiąc o tej odwadze, to w rzeczywistości było tak, że  dałem mu trochę czasu do naszczekania się i zapoznania z moim zapachem (jakieś 45, może 80 minut), bo też głupi nie jestem, aby za cenę obejrzenia kilku zdewastowanych ruin dać się pogryźć. Zwarzywszy, że w domu czekają kochająca żona i pięć rowerów do wykarmienia. Potem okazało się, że piesek zamknięty jest za wysokim płotem, a jedyni tamtejsi gospodarze, zapewne już nieco przyzwyczajeni do wizyt nieprzypadkowych turystów, schowali go gdzieś w szopie.








Tak więc pozornie osamotniona wioska ma swoich stróżów. I ma coś jeszcze – świeżą linię energetyczną.  Choć domy są ewidentnie opustoszałe, każdy jest podpięty pod sieć. Dwa domy, które ostały się w najlepszym stanie, są zamknięte, a na placu tego największego  rośnie dość niska, jakby niedawno przystrzyżona trawa, na której odcisnęły się wyraźnie koła ciężkiego samochodu. I tu zaczyna się ten dylemat odkrywcy: najpierw w głowie miał całkowicie opuszczone miejsce, potem okazało się, że jednak jedno gospodarstwo jest zamieszkałe, a teraz stoi przed ewidentnie niezamieszkałym domem, ale też domem ewidentnie nieopuszczonym, na pewno będącym pod czyjąś opieką. Jak doda sobie ten odkrywca , że na samym początku wału stoi dom bliźniaczo niezamieszkały, ale też w zaskakująco dobrym stanie, to okazuje się, że rachunek jest prosty: 1 dom zamieszkały + 2  domy niezamieszkałe na 6 wszystkich domów  daje wioskę pół-opuszczoną, a to już nie to samo! Jest bowiem rzeczą niepodważalną, że pustostany przeplatające się z lokalami zamieszkałymi to kwintesencja choćby pobliskiego Bytomia. Tyle że w tamtejszych dzielnicach cudów wachlarz atrakcji dla potencjalnego zabłąkanego turysty na pogryzieniu przez psa się dopiero zaczyna, a na wycięciu nerki kończy.






Niepotwierdzona legenda głosi, że przysiółek wyludnił się ze względu na zagrożenie zalania przez Odrę. Wspominany wcześniej niski wał jakby potwierdzał tę tezę. Moja czeska mapa, z której od kilku lat korzystam podczas wypraw pokazuje, że właśnie tym wałem biegnie szlak rowerowy o nazwie Greenway Oder River Trail, który zaczyna się niespodzianie gdzieś w chaszczach przy domu o numerze 27 w naszej pół-opuszczonej wsi, a kończy równie niespodzianie na drodze dojazdowej do miejscowości Niewodniki.  I choć nic nie wskazuje, by jakikolwiek rowerzysta kiedykolwiek szlakiem tym jechał, ja podejmuję to wyzwanie. Żegnam się z kolonią kierując w stronę Naroka.


Dzień był jeszcze długi. Na tyle długi, że starczy wrażeń na kolejnego posta. Fkrutce.