Po opuszczeniu nie do końca opuszczonej wsi kręcę na
szczycie wału wzdłuż Odry w kierunku miejscowości Narok. Tamtejszy szlak
rowerowy to raczej jakiś fejk, ale lekki zarys w trawie jest, więc ktoś tamtędy
chodzi, w skrajnych przypadkach jeździ. Docieram do zapory, której historia
jest tak stara, jak historia przysiółka, który właśnie zostawiłem za sobą.
Pomimo dość suchego lata, droga do Naroku była nadzwyczaj
błotnista i dość niespodzianie wiła się skrajem lasu, choć mapa wskazywała co
innego. Okoliczności wręcz idealne dla komarów i innych krwiopijców. Z tej
potyczki wychodzę bogatszy o czterdzieści dwa tysiące nowych bombli na ciele. A
to dopiero początek. Tymczasem celem odwiedzin ma być tamtejszy pałac. Niestety
dobro prywatne zamknięte i nie do oglądania. A zabytek zacny. I z powiewającą
flagą biało-czerwoną na wieży. Udaje się zrobić fotę zza obielonego muru. Można
też było zostawić list. I tyle.
Z punktu widzenia porażki w Narku, wizyta w kolejnej
mieścinie była już sporym sukcesem. Kieruję się na południe do miejscowości
Dąbrowa. Stoi tam potężny pałac, którego teren okazuje się być otwartym dla
zwiedzających. Wszystkim włada Uniwersytet Opolski i być może tylko dlatego
można się tam jeszcze pokręcić i zobaczyć coś z bliska. A jest co ogarniać, bo
pałacyk ma mnóstwo niebagatelnych niuansów takich jak pięknie zdobiony
drewniany wykusz (tak to się chyba zwie), odnowiony herb nad bramą wjazdową czy
spiralnie zakręcone ceglane kominy. Obok mnie było też mnóstwo przypadkowych
turystów, a w przypałacowym parku w cieniu około dwudziestu siedmiu miliardów
komarów, które dbały by nie można było zrobić nawet jednego porządnego zdjęcia.
Godzina była jeszcze młoda. Postanowiłem nieco zjechać okolicę,
bo mapa wskazywała, że nieopodal w miejscowości Chróścina znajduje się ogromny
park. Park okazał się być niesamowicie zadbanym i czystym miejscem. Przy
głównym wejściu na odcinku jakichś 150 metrów poruszam się drewniana kładką
wynoszącą się na mniej więcej pół metra ponad połać zieleni. Prawdopodobnie w
bardziej mokre dni, teren jest mocno grząski, albo po prostu kładkę wybudowano,
by nie deptać rosnących tam roślin. Tak czy inaczej, pomysł niebagatelny. W
centrum parku zaś obok bujnej roślinności mamy małą nieckę do letnich kąpieli
oraz duży staw. Porządku w parku pilnuje trzech żuli raczących się z tanim
winem z jednej butelki. Klasyk.
Za parkiem moją uwagę przykuwa budynek tamtejszej szkoły. Pięknie
odnowiony z zachowaniem oryginalnego wyglądu z 1889 roku. Był on niegdyś
rezydencją tamtejszego pana na włościach Szymońskiego, zakochanego w góralskich
chatach ówczesnej Szwajcarii. Nie omieszkał on postawić sobie takiego lokum,
które po dziś cieszy oko.
Podejmuję strategiczną decyzję, że resztę dnia spędzę nad
zaporą w Nysie. Jest ku temu mocny powód, o którym za chwilę. Obieram kurs do
Chmielowic, który już na starcie okazuje się być wielkim niewypałem. Droga na
mapie prowadzi przez zamknięty teren prywatny. O ile sam znak zakazu ruchu nie
jest dla zbłąkanego rowerzysty jeszcze jakimś dużym utrudnieniem, o tyle
błąkające się po owej drodze rozwścieczone upałem stadne bydło jest już barierą
nie do ogarnięcia. By dotrzeć do celu, musiałem znacznie nadłożyć drogi. Nie ma
jednak tego złego, bo przy okazji zahaczam o pobliski całkiem malowniczy
kościółek schowany za kamienną bramą. Na parkingu pod plebanią w cieniu iglaków
stoją passat i porsche – drogie, a jakże skromne.
W Chmielowicach rozpoczyna się trzeci etap wojażu. Po kilku
godzinach tułaczki w niesamowitym skwarze Pismo mówi wyraźnie: spragnionych
napoić. Wita mnie pizzeria Pub Chmielowy z czeskimi ambrozjami. Był to już ten
czas, gdy wszystkie jadłodajnie musiały być zamknięte, bo… pandemia. Traf
chciał, że co prawda wewnątrz zjeść się nie dało, ale już za okienkiem przy
ławeczce ukrytej w cieniu rozłożystego parasola Holby, można było żreć i pić do
woli. Nie wiem jak to się stało, ale zapomniałem nazwy ambrozji, jaką tam
spożyłem, a zaryzykuję stwierdzenie, że jej zacność przewyższyła wszystkie czeskie,
które do tej pory smakowałem. Dwa kufle zdyscyplinowały mnie, by na znajdującą
się 300 metrów dalej stację kolejową rower raczej podprowadzić.
W godzinach późno popołudniowych, mocno usatysfakcjonowany
prawie godzinną podróżą klimatyzowanym składem, wita mnie Nysa. Ruszam na
zaporę, by dopełnić bogactwa dnia. Kozioł nalewany do mrożonego kufla idealnie
zamyka klamrą ten wspaniały trip – i to jest ten mocny powód.
Do domu wiezie mnie skład widmo: R64640 Kłodzko Gł. –
Gliwice, pociąg, którego nie ma w rozkładzie od 14 marca, bo… pandemia. Tego
bałaganu na polskich torach już nigdy nikt nie ogarnie. Ale to jeszcze nic,
kolejna modyfikacja rozkładów na początku września, wprowadzi taki bajzel, że
nawet sami konduktorzy nie będą wiedzieli, o której i w jakim mieście skończą
danego dnia służbę. Ale o tym napiszę już fkrutce w poście o przedjesiennym
zwiedzaniu ziemi prudnickiej.
Trip: 25.07.2020
Dystans: 97.97 km