Nowe smaki Opolszczyzny

Kocham takie wyjazdy. Pełne letniego ciepła, zapachów i nowych smaków. Beztroską tułaczkę po nieznanych ścieżkach, zacisznych zakątkach i zapomnianych przez Boga mieścinach. Tak niedaleko od domu, a jednak jakby w zupełnie innym świecie. Bez pośpiechu i bez napiętego planu snuję się lasami i wąskimi uliczkami na moim poczciwym Hindenburgu, który nie zawodzi mnie już ponad 10 lat. Przez pandemię świat bardzo zwolnił, opustoszał, zawinął się w ciasny i bezpieczny kokon. Dla samotnego odkrywcy, modelowego introwertyka i pustelnika w jednym, nie może być jednak nic wspanialszego niż ta naturalna przestrzeń, której doznawałem niemal na każdej wyprawie w 2020 roku.


Tego dnia, u skraju lata, późnym wrześniem, wybieram się na kolejną włóczęgę. Pada na ziemię kluczborską, którą naiwnie zwiedzałem ostatni raz ponad 15 lat temu. Nieodłącznym elementem moich wypraw jest podróż koleją, którą ostatnimi czasy postawiłem ponad wszystkie inne sposoby szybkiego przemieszczania się. Do stacji Stare Olesno wiezie mnie skład KŚ relacji Oświęcim – Kluczbork z oczywistą przesiadką w Chorzowie Batorym (potencjalnie w Katowicach). Trasa piękna, pełna lasów, pół, małych stacyjek i zapachu późnego lata. Na linii nie ma nowych składów, jeżdżą stare EN57 na przemian z nieco nowszymi, ale też wysłużonymi zespołami z warszawskiej SKM-ki. Można uchylić okno, wystawić głowę i ręce na wiatr, poczuć ten wspaniały zapach.

Ze stacji kieruję się najpierw na południe. Kilkadziesiąt metrów od przejazdu kolejowego znajduje się ośrodek wypoczynkowy Anpol usytuowany na brzegu sporego jeziora na rzece Stobrawie. Pewną atrakcją tego miejsca, o której ostatnimi czasy dość niespodziewanie zrobiło się głośno, jest stary samolot Antonow An-24, który spoczywa na tamtejszym półwyspie z dziobem wysuniętym nad lustro wody. Samolot sprowadzony przez właścicieli ośrodka jakieś dwie dekady temu, dziś jest w zasadzie stalową wydmuszką, wrakiem mocno doświadczonym przez wandali i siły natury. Obiekt jest za to bardzo fotogeniczny, dzięki czemu robi zamęt w sieci. Moje fotograficzne obcowanie z tą maszyną kończy się na zdjęciu zza płotu, pod światło, bez wyraźnie zarysowanego konceptu artystycznego. Amatorszczyzna.


Nie inaczej sytuacja wygląda w przypadku drugiego postoju, tym razem pod bramą pałacu von Lieres und Wilkau. Niezbyt okazały, bryłowaty budynek otoczony rozległym i niedostępnym parkiem również nie pozwolił łatwo objąć się w kadr. Zza wysokich prętów bocznego wejścia zrobiłem identyczne zdjęcie, jak dwa miliony moich poprzedników w ostatnich kilku latach.


Nieudany prolog nie zniechęcił mnie absolutnie. Gdzieś tak w 1984 roku pogodziłem się z myślą, że choć uwielbiam robić zdjęcia, to porządnego warsztatu nie będę miał nigdy. Tymczasem po drugiej stronie torów wjeżdżam na właściwą już, wcześniej wyznaczoną na mapie, ścieżkę. Kieruję się w stronę kilku bezimiennych jeziorek schowanych pośród lasu. Klimat do fotografowania zmienia się radykalnie. Piękne miejsce.









Na przedmieściach Kluczborka, kierując się od strony Bąkowa, na wysokości Ligoty Górnej znajduje się spory zbiornik retencyjny zupełnie randomowo zwany Zalewem Kluczborskim. Miejsce ma wysoki walor rekreacyjny, znajduje się tu niewielka przystań oraz spora, acz na czas pandemii i późnej już pory roku, opustoszała plaża. Wokół zbiornika poprowadzono ubitą ścieżkę wraz z dość długą kładką dla pieszych i zrowerowanych, a na kamiennych brzegach jest sporo miejsca dla dumnie rozbijających się tu swoimi taborami wędkarzy. Chętni mogą również wspiąć się na wysoki nasyp od południowo-zachodniej strony, by ogarnąć cały zalew z góry. Nie ma za to baru z parasolkami, a to obniża ocenę tego miejsca aż o 8 gwiazdek (***** ***).







Kieruję się na północ dość gładko opuszczając granice Kluczborka, do którego jeszcze wrócę późnym popołudniem. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów przez niewielkie wioski, których zabudowania wiły się wzdłuż głównej drogi, docieram do miejscowości Rożnów. Znajdują się tam ruiny pałacu z I połowy XIX wieku otoczone sporym parkiem z jeziorem. Historia 99 procent takich miejsc jest standardowa i za każdym razem taka sama: kiedyś ktoś to wybudował, potem różni właściciele przebudowywali, w międzyczasie były 3 pożary, potem w styczniu 1945 roku ostatni właściciele uciekli przed Armią Czerwoną, w czasie realnego socjalizmu pałac przekwalifikowano na mieszkania dla pracowników tamtejszego gospodarstwa rolnego (tudzież szkołę rolniczą, dom dziecka, dom opieki, ośrodek zdrowia – niepotrzebne skreślić), w latach 90. pałac rozkradziono z tego, czego wcześniej nie wywieźli żołnierze radzieccy, potem znaleźli się spadkobiercy, potem było jeszcze dwudziestu pięciu właścicieli z Królewskiej Warszawy i Wielkiego Wrocławia i każdy z nich myślał, żeby tanio kupić i drogo sprzedać, w międzyczasie runęły stropy i dach, a na koniec ostatni gwóźdź do trumny dołożył konserwator zabytków – i był to ten sam gwóźdź, którym przybito srebrno-niebieską tabliczkę przed wejściem przypominającą, że jednak mimo wszystko, od 1965 roku mamy tu do czynienia z zabytkiem (chronionym polskim prawem – przypis zbędny). W tym przypadku historia może być nieco łagodniejsza, bo widomo, że pałac ma jakichś zagranicznych właścicieli, a i sam teren wygrodzony jest słupkami ze stalowym łańcuchem, na kształt tego w muzeum, sugerującym zwiedzanie całego kompleksu wyłącznie z perspektywy pobliskiej dróżki.





Nieco bardziej dostępny jest dawny folwark z jednym, niezwykle oryginalnym budynkiem, który pełnił zapewne rolę powozowni. Budynek wyróżnia się dobrze zachowaną wieżą z muru pruskiego, tak bliskiemu memu sercu. Początkowo myślałem, że to budynek folwarcznej straży ogniowej, ale to chyba wytwór mojej wyobraźni, bo czy coś takiego w ogóle na folwarkach funkcjonowało? Przy ogrodzeniu pięknie odrestaurowana (a może zachowana w oryginale) szara Syrenka.


Folwark ma dziś postać otwartego placu, wokół znajduje się kilka wciąż zamieszkanych ceglanych budynków w tym dom byłego zarządcy folwarku również z elementami drewnianych zdobień. Całość dopełnia spora obora (nadal w użyciu), niewielki spichlerz i betonowe pozostałości powstałe już w czasach epoki słusznie minionej – prawdopodobnie jakieś garaże. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak ciekawie.



W Rożnowie panuje dość specyficzny klimat. Odnoszę wrażenie wyraźnej hermetyzacji społecznej grupy, która zamieszkuje wokół folwarcznego placu. Ludzie rozproszeni w różnych zakątkach bacznie mnie obserwują. Odnoszę wrażenie, jakby za chwilę ktoś miał mnie tam zatłuc siekierą. Robię nieliczne postoje na szybkie foty. Do parku nawet nie wjeżdżam. Strach się też zbliżyć do samych budynków. Gdzieś zza budynku dochodzą odgłosy ujadających psów. Jest dość dziwnie.

Gdybym tego dnia spod ruin pałacu ruszył w kierunku miejscowości Skałagi, zapewne po drodze zatrzymałbym się jeszcze przy głównej atrakcji tej miejscowości, czyli tak zwanej Śląskiej Piramidzie, jak nazwano budynek mauzoleum byłych właścicieli pałacu, rodu von Eben. Los i dość dziwna atmosfera chciały, bym tę perełkę bezwiednie ominął. Zamiast tego kulam się na północ drogą wśród bezmiaru pól w kierunku miejscowości Biskupice. Nawet bym się nie spodziewał, że po drodze trafię do… Korei. Serio.


Korea, a w zasadzie jej najbliższe okolice, okazały się być kluczowe dla tego wyjazdu. Nieopodal, w miejscowości Kochłowice, znajduje się mała manufaktura piwna. Z mapy Gógla można wywnioskować, że jest tam tylko rozlewnia, ale nie mogłem sobie odpuścić, by tego nie zweryfikować. Mój wysublimowany nos jest w takich sprawach nieomylny. A w samym rowerze włączył się normalnie autopilot, i choć byłem tam po raz pierwszy w życiu, pod samą bramę browaru dojechałem jak po sznurku. Nic dziwnego – było kilka minut przed godziną 15:00, a okoliczności sprawiły, że jeszcze chwila, a uległbym całkowitemu odwodnieniu. Tamtejsza manufaktura o jakże oryginalnej nazwie Browar w cieniu wita mnie godnie:



Jeszcze lepiej wygląda tablica z cenami. Oto bowiem, jak kraj długi i szeroki, wszyscy karczmarze uznali, że by odbić się po pierwszym lokdałnie muszą wywindować ceny nawet najpodlejszych szczyn na poziom kilkunastu cebulionów za butelkę. Widywałem w tym krótkim czasie lokale, gdzie za pół litra lanego Żubra trzeba było wyłożyć 9 złotówek, a Tyskie Gronie po czyszczeniu kadzi kosztowało 12 walut. Tylko w nielicznych przypadkach ceny stockowych ambrozji wahały się w okolicy 7 zeta. Kiedy zaś mówimy o tak zwanych krafciarzach, to bywają takie przypadki, gdzie na wstrętne piwo warzone na moczu owcy i pocie konia po powrocie z pracy w polu trzeba zaciągnąć kredyt. Tymczasem niewielki producent z okolic Byczyny proponuje nam taką alternatywę: 


W ofercie Browaru w cieniu jest 5 piw, więc Hitler i Greniuch zamawialiby jedną ręką. W danym momencie warzone były 3 z nich: Red Irish Ale (4,5%), pszeniczne (5,5%) oraz New Zealand Pale Ale (5,2%). Wszystkie niepasteryzowane i niefiltrowane. Sama natura. Musiałem wziąć to na swoją klatę, nie można być miętkim w czasie gdy lokalni rzemieślnicy właśnie w tym momencie najbardziej mnie potrzebują. Pomimo że przede mną była jeszcze wizyta w pobliskim Grodzie Rycerskim, musiałem stawić czoła nieuniknionym obowiązkom. Chyba jeszcze nigdy wcześniej w moim życiu tak pięknie nie udało mi się usprawiedliwić mojego skromnego nałogu.

Okoliczności spożycia są zacne. Na trawniku przed budynkiem browaru stoją dwa niby-domki, w środku ławeczki. Skromnie, ale funkcjonalnie. Z racji, że słońce piecze ostro, chowam się w cieniu starej ceglanej szopy. W delekcie towarzyszy mi stalowy kogut rodem z francuskich herbów rodowych. Nikogo wokół. Wiatr zrzuca pierwsze liście z pobliskich drzew. Piwo jest naprawdę znakomite, na pierwszy rzut wchodzą dwie butelki pszenicznego i jedna czerwonego.




Browar zamyka się o godzinie 18:00. Mam więc jeszcze dużo czasu by pozwiedzać wspomniany wcześniej Gród i jeszcze tu wrócić na spożycie odmiany nowozelandzkiej. Kulam się więc nieco bardziej wesoły asfaltową dróżką. W międzyczasie mijam dość specyficzną pół-drogę w kierunku wsi Brzózki  oraz pole z atrapą średniowiecznej maszyny oblężniczej w stanie dość agonalnym.



Po prawej stronie drogi ukazuje się ogromne rozlewisko Zalewu Biskupice-Brzózki, po lewej zaś drewniane zabudowania grodu. Mam szczęście, bo obiekt jest otwarty, można swobodnie sobie po nim pospacerować. A przynajmniej po trzech wlewkach tak mi się wydawało. Na wszelki wypadek dokleiłem się do jakiejś przypadkowej rodzinki, która zajechała na ów gród, by gówniaki mogły sobie postrzelać z kuszy do tarczy. Jeszcze przed wejściem wiata mnie (a właściwie nas) drewniana łódź, kilka lepiej zachowanych maszyn bojowych, stary wóz i obalony koń. W tym miejscu porzucam rower, by pól godziny później walczyć z okrutną rozkminą co właściwe z nim zrobiłem, że nigdzie go teraz nie widzę. Czasem dopadają mnie takie stany lękowe.




Wewnątrz grodu jest przepięknie. Wszystko w drewnie i kutym żelazie. Miał ktoś pomysł, żeby zabudować się w takim stylu i w takich okolicznościach przyrody.












Co zwiedzone to moje. Odnajduję rower i ruszam na krótki rekonesans wokół zalewu. Nos mnie nie mylił, że i tam będzie ciekawie.



Na wysokości zapory zaczepia mnie dwóch jegomości. Tak przynajmniej mi się wydawało, że to oni mnie zaczepili. Jako że byłem już nieco zrobiony, mój aspołeczny pancerz introwertyzmu opadł i wdałem się z nimi w dość dziwną dyskusję. Charakterystyczną cechą naszej rozmowy było to, że była ona prowadzona w języku potencjalnie angielskim, przy czym nie była by ona zrozumiała dla nikogo, kto kiedykolwiek choć przez minutę miał do czynienia z językiem angielskim. Taki niuans. Panowie byli równie pięknie porobieni, a do tego byli… Litwinami. Kurde, gdzie jest Litwa, a gdzie Kluczbork? Wyjaśnili mi, że pracują na budowie w Oleśnie (Olsvniesiuehuesue – wg ich bełkotu), a teraz mają urlop i domkują się na drugim brzegu zalewu. Pięknie, najpierw Ukraińcy, potem Białorusini, a teraz Litwini – robi nam się całkiem międzynarodowo w tym cudnym kraju, a przypominam – rzecz nadal dzieje się w okolicy… Korei. Nie ma tu większego znaczenia o czym gawędziliśmy (bo nie pamiętam), znaczenie natomiast ma fakt, że ci przemili panowie poczęstowali mnie ichną ambrozją z importu. Tak, jeden z nich wyciągną z torby butelkę i wręczył mi w geście międzynarodowej przyjaźni. Jako że półtorej godziny wcześniej broniłem interesów lokalnego wytwórcy, tak teraz poczułem się w obowiązku utrzymania jak najlepszych, bo potwierdzonych przecież historycznie, stosunków polsko-litewskich. Wspólnie przecież sześć wieków wstecz biliśmy Krzyżaka, to teraz wspólnie możemy obalić butelkę. No jaka to różnica? Innymi słowy: wypiłem.


Nie wiem, czy po obaleniu tej flaszki nie obaliłem chwilę później protokołu dyplomatycznego, bo biła już godzina 17:00, a mój bogaty plan wieczoru zakładał jeszcze powrót do Browaru w cieniu. Na odchodne rzuciłem więc: Gud lak, aj hev tu goł. Trochę niepotrzebnie dodałem: Ołver der is e manufaturen łif best birr ajv ever druuunk. To musiało zaboleć moich darczyńców, ale i tak pożegnali się ciepło, przy czym jeden z nich zrobił to sikając do zalewu. Taki niuans.

Późne popołudnie wypełniłem smakiem ostatniej już tego dnia flaszki.




Podróżowanie pociągiem ma tę wspaniała zaletę, że każdy wyjazd można sobie uatrakcyjnić umownym kufelkiem ambrozji bez zamartwiania się o powrót do domu. Ma za to tę wadę, że trzeba na ten pociąg zdążyć. Zwłaszcza na ten ostatni. Dosyć późno zabrałem się za ustalanie drogi powrotnej w stronę stacji w Kluczborku. Okazało się, że jestem prawie 20 kilometrów od celu. I to drogą publiczną, którą przecież jechać nie będę. Jakimś cudem wykreśliłem sobie trasę polami. Zdroworozsądkowo ruszyłem spod browaru nieco wcześniej, niż początkowo sobie to założyłem, bo było rzeczą oczywistą, że się po drodze zgubię. Zabłądziłem dwa razy. Właściwie to osiem razy z czego połowę w samym mieście dosłownie pod drzwiami dworca. Jestem mistrzem.

Zdążyłem. W pociągu przeglądając galerię fotek z tego pełnego atrakcji dnia, gdy emocje opadły, a wiry w głowie nieco spowolniły, zdałem sobie sprawę z dwóch ważnych prawd. Po pierwsze: na zdjęciach z Rożnowa nie znalazłem ani jednego człowieka, który by mnie obserwował, a już tym bardziej chciał zatłuc; wręcz przeciwnie – ludzie zajmowali się swoimi codziennymi sprawami i moja obecność prawdopodobnie w ogóle ich nie zainteresowała. Po drugie: wszytko wskazuje na to, że nie Litwini mnie, a ja ich zaciągnąłem do rozmowy. Mało tego, nie spotkałem ich nad zalewem, a dosiadłem się do nich będąc jeszcze w grodzie. W całej swej życiowej mądrości nie spodziewałbym się, że w tamtym momencie może mi przyjść do głowy tak ważne pytanie: Panowie, a tu tak można spać na legalu, bo sam bym się legnął? Reszta już by się zgadzała. Pamięć zawodzi, zdjęcia nigdy. Zostałem mistrzem po raz drugi.


To był naprawdę cudowny trip.


Trip: 19.09.2020
Dystans: 91,72 km