Czeskie otwarcie na żelaznym szlaku

Czesi otworzyli się jako pierwsi. Na początku świecili przykładem, trzy miesiące później byli już symbolem nieodpowiedzialności i definitywnej utraty szans na szybkie pożegnanie pandemii. W samym środku tak zwanych wakacji – nomenklaturą nawiązując oczywiście do przedcovidowej rzeczywistości – wybrałem się pohulać na „Żelaznym szlaku” poprowadzonym między Polską i Czechami. Wstrzeliłem się w ten okres, gdy wszyscy myśleliśmy, że świat wraca do normalności.



Na miejsce startu w Zebrzydowicach wiezie mnie skład Katowice – Cieszyn. Decyduję się obrać kierunek na Czechy w pierwszej kolejności, aby w kulminacyjnym punkcie dnia, meldować się na chłodnym piwku w Karvinie.





Jak pisywali znani blogerzy rowerowi, w Czechach szlak nie jest najlepiej oznakowany. Niestety to prawda. O ile na traktach leśnych oznakowanie jest bardzo dobre, to już by odnaleźć się na przedmieściach Karviny musiałem ratować się wcześniej wgraną mapą w telefonie.





Zaryzykuję stwierdzenie, że atrakcyjność szlaku po stronie czeskiej jest znikoma. Przynajmniej dla mnie. Zaleta jest taka, że faktycznie poprowadzono go tam po niezwykle mało uczęszczanych traktach, przez co jest bezpieczny i raczej stworzony dla rowerzystów nawet w większych grupach.





Punktem zero było dobicie do parku w Karvinie. Oczywiście nie obyło się bez wizyty w tamtejszej przystani, gdzie zaserwowano mi lokalną ambrozję, której nazwa niestety mi umknęła. Tak można wypoczywać.




Potem oczywiście obowiązkowa wizyta w historycznym centrum miasteczka, które od lat urzeka mnie swoim urokiem, spokojem i niesamowitą czystością.






Kwintesencja szlaku znajduje się jednak po polskiej stronie. Przymiotnik „żelazny” w nazwie szlaku odwołuje się do poprowadzenia go po dawnych liniach kolejowych i właśnie najdłuższy i najbardziej odpowiadający mi pod względem rowerowego wypoczynku odcinek znajduje się między Godkowem a Zebrzydowicami.










Nie do końca doczytałem, że szlak nie jest jeszcze w pełni oddany do użytku. Przytrafiały się zatem sytuacje, gdy trzeba było zsiąść z roweru i wspiąć się z nim na nasyp, albo po prostu po chamsku wjechać na odcinek, który nie był jeszcze w ogóle przygotowany do jazdy. Dziś zapewne szlak jest już w pełni gotowy i nie oferuje dodatkowych atrakcji.




  

Zabawę kończę w punkcie startu. Pętla ma 55 kilometrów (odpowiednio 22 i 33 po czeskiej i polskiej stronie), w moim wydaniu z dojazdami do szlaku, licznymi zabłądzeniami i szlajaniem poza wytyczoną trasą wyszło 78 kilometrów. Dzień za to kończę w pizzerii, gdzie omyłkowo przygotowano dla mnie wielką pizzę w cenie małej i stwierdzono, że skoro już tak się trafiło, to trudno – życzymy smacznego. Naprawdę zdarzają mi się takie małe szczęścia w moim życiu. I w ten sposób wszystkie stracone tego upalnego dnia kilokalorie uzupełnione zostały ponadgabarytową kolacją nad pięknym zalewem Młyńszczok. 










Uśpiony beztroską kończącego się dnia omal nie spóźniam się na ostatni pociąg do Katowic. Ale to już zaczyna być pewną tradycją…   


Trip: 01.08.2020
Dystans: 91.22 km